Nasz przedostatni wspólny dzień był niedzielą. Leniwe przedpołudnie w chatce. Zmienna, jakby już trochę wiosenna pogoda. Słońce, śnieżyca, potem halo. Ruszyłyśmy z powrotem do Inari na chwilkę przed tym zanim dotarli pierwsi spacerowicze. Szłyśmy inaczej niż nocą, wzdłuż rzeki. Po drodze zajrzałyśmy jeszcze nad bystrza, które słyszałyśmy w ciemności. Był tam most i nowa wygodna wiatka. Piekły się kiełbaski, bawiły dzieci. Słyszałyśmy nawet jak ktoś mówi po polsku. Dalej wzdłuż rzeki po dzikim. Ktoś już tamtędy szedł, szlak był nieubity, ale prowadził otwartą przestrzenią więc cały czas towarzyszyło nam halo. W Inari wpadłyśmy na chwilkę do informacji turystycznej. Ciekawie było zobaczyć na własne oczy panie, z którymi korespondowałyśmy przed wyjazdem. Poza tym chciałyśmy zgłosić zepsutą klamkę w Mattitt Ravadas. Z tego co zrozumiałyśmy ktoś się tym natychmiast zajął. Podładowałyśmy troszkę baterie, kupiłyśmy kolejną mapę, nie zdążyłyśmy się umyć… jedyny autobus do Saariselka odjeżdżał o drugiej. Tak zrozumiałyśmy. W rzeczywistości jechał tylko do Ivalo i dalej musiałyśmy łapać stopa. Udało się po kilkunastu minutach. Któryś z kolejnych samochodów ciągnął przyczepę (ze skuterem), ucieszyłyśmy się myśląc, że tam wejdą pulki i narty, ale sympatyczny kierowca wcisnął wszystko do środka. Wysadził nas przy wyjściu szlaku i uprzedził, że jedna z chatek spłonęła. Swój człowiek. Było nam miło.
Park narodowy Urho Kekonena jest bardzo popularny zimą. Jest tam siatka idealnie zratrakowanych nartostrad, mnóstwo chatek kiedyś mieszkalnych jak wszędzie, teraz już tylko dziennych. Usunięto z nich prycze, tłok stawał się zagrożeniem dla środowiska. Nie chciałyśmy w nich nielegalnie nocować więc wybrałyśmy szlak prowadzący do wiaty. To tylko kilka kilometrów, po szybkiej trasie. Zabawnie było iść po niej z pulkami. Narciarze mijali nas pędem, niektórzy stawali żeby pogadać, byli i tacy którzy mi pomogli wciągać pulkę. Bez fok wlokłam się na stromiźnie jak żółw. Zapomniałam nasmarować sanki po kolejnym kontakcie z asfaltem w Inari i spód obkleił się frędzlami z lodu. Pewnie pomogło w tym też naprzemienne ogrzewanie (w autobusie i samochodzie) i wystawianie w kałuże i na mróz. No nic. Nadrobiłam to wieczorem w wiacie. Oskrobałam, wygładziłam i natarłam woskiem. Miałyśmy sporo czasu i miejsca. Kota (drewniany budynek przypominający lapoński namiot) była wielka, z paleniskiem i dziurą w dachu, przez którą nieźle uchodził dym. Spaliłyśmy kilka worków drewna i udało nam się utrzymać wewnątrz dodatnią temperaturę. Spałam na podłodze, tuż przy ognisku. Agnieszka zmieściła się na wąskiej ławce. Musiałyśmy spać jak susły, nie zauważyłyśmy, że rano przejechał tuż obok nas ratrak.