Po nocnym wypatrywaniu zorzy spałyśmy wyjątkowo długo, zwłaszcza Aga. Ja załapałam się jeszcze na resztkę porannego światła na szczytach. Zwiastowało piękny dzień, ale znikło zanim naniosłam śniegu na herbatę. Wiatr przygnał chmury, zaczęło prószyć. Tego dnia nie musiałyśmy się śpieszyć. Zjadłyśmy dobre śniadanie, poczytałyśmy wpisy w chatkowej książce- było sporo polskich (z lata) i kilka interesujących zimowych. Ktoś wkurzał się, że toalety w Morgamoja wypełnione po brzeg i tłok, do tego dalej nieprzejechane… Ktoś informował, że tam przecież kończy się szlak, ktoś inny pouczał żeby nie zostawiać wody w wiadrach… faktycznie z trudem pozbyłam się lodu z naszego. Reasumując cieszyłyśmy się, że nie trafiłyśmy na ludzi. Kiedy wychodziłyśmy nasi sąsiedzi jeszcze spali, a jezioro było cudownie gładkie, pozamiatane przez wiatr i śnieg. Ślad poprzedników był czasem widoczny w lesie. Ktoś poszedł obejrzeć słynny wodospad. My też oczywiście poszłyśmy. Zasypany, nie przypominał pocztówek z lata, ale i tak bardzo nam się podobał. Niezamarznięta rzeczka meandrująca wśród puchatych zasp.
Odchodząc niechcący zbadałam jakie te zaspy głębokie. Moja pulka zderzyła się czołowo z brzózką. Na zjeździe do jeziora, kiedy już nabrałam prędkości. Strasznie mnie to zaskoczyło. Wywróciłam się oczywiście, poleciałam do tyłu i zaryłam. Wygramoliłam się z trudem. Zabrałam stare kijki z małymi biegowymi koszyczkami. W poprzednich latach przy twardszym podłożu były ok, teraz nie dawały ani odrobiny oparcia. Wpadały do dna. Musiałam wypiąć narty, a potem wdrapać się na nie (a były na wysokości piersi) i stanąć, inaczej dalej tkwiłabym zakopana po pachy. Musiało to zabawnie wyglądać. Agnieszka miała niezły ubaw.
Pogoda robiła się coraz bardziej mętna. Poprzedniego dnia podziwiałam las pocięty ostrymi paskami cieni i myślałam, że właśnie w słońcu wygląda najpiękniej, teraz cieszyła mnie jego matowa biel. Grafiki zastąpiły malunki akwarelą. Delikatne, prawie monochromatyczne. Żałowałam, że zaplanowana droga taka krótka i namówiłam Agnieszkę na drugie śniadanie w mijanej właśnie wiacie. Stała na cyplu, niby niedaleko brzegu, ale wdrapanie się tam znów mnie pokonało. Wywróciłam się chyba z kilka razy. najpierw w podobnym miejscu jak rano- bezdennej zaspie na skraju jeziora, potem na jakiś luźnych krzakach, przysypanych z wierzchu dla niepoznaki. Cóż chyba dobrze, że nie szłyśmy z Morgam Vipus. 30 km lasu byłoby ponad moje siły…
Tuż pod skrętem do Kultahamina znów zobaczyłyśmy ludzki ślad. Ktoś chodził do wyrąbanych w lodzie przerębli. Sprawdziłam dla pewności, ale były pozamarzane. Nic dziwnego w nocy temperatura spadła do -20 stopni. Kultahamina leży na skarpie, w gęstym lesie. Budynek wydawał się nowy, z dużym oknem. Wokół stało mnóstwo kładów, przysypanych śniegiem, jak sądziłyśmy należących do poszukiwaczy złota. W chatce leżały wydawane przez nich gazety („Prospector”), na drugich drzwiach wisiała kłódka. Teren był podeptany. Musiała tu nocować duża grupa, najprawdopodobniej siedzieli dłużej niż dzień. Piec był już zimny, ale ślad prowadzący do lasu świeży. Została też wspaniała śnieżna jama. Początkowo myślałyśmy, że ciasna, wejście malutkie, zawiane śniegiem. Wpełzła tam najpierw Agnieszka, potem zmieściłyśmy się obie. Fajnie byłoby przenocować w czymś takim, ale obok była wygodna chatka… Płonął ogień rozniecony brzozową korą (Agnieszka zawsze nią rozpalała), udało nam się odpalić gaz. Nocą trochę się przejaśniło, przestało padać, widziałyśmy piękny wschód księżyca, ale niebo było zachmurzone, więc nie czekałyśmy na zorzę.