W schronie było jeszcze całkiem ciemno, przez drzwi- jednocześnie nasze jedyne okno sączyła się poświata przedświtu. Mogło być trochę po czwartej. Łomot w szybkę wydawał się tak abstrakcyjny, że długo nawet się nie ruszyłam. -Jose- powiedziałam cicho- Jose, ktoś puka. Sama ani drgnęłam. Jedyne co miałam na swoje usprawiedliwienie to, że Jose spał bliżej drzwi. Nie obudził się od razu, ale w końcu wstał. Walenie nie ustawało ani na chwilkę, była w nim irytacja, złość. Nie to, że spodziewaliśmy się bandytów, ale tak brutalna pobudka trochę nas wystraszyła.
Naszym gościem okazał się młody Fin, który przeszedł tę sama trasę co my (dwukrotnie, bo w obie strony), nocował niżej, bliżej Nuorgam w namiocie, a tu przyszedł napić się kawy. Nie wiemy czemu nie przenocował tu, może ze względu na przepisy- kota była chatką dzienną, gdzie nocowanie jest dozwolone tylko w szczególnych przypadkach. Może wiedział, że nocą zrobi się w niej bardzo zimno- cieniutkie ściany chroniły mniej niż podwójny namiot. Chłopak wydawał nam się trochę dziwny, z całą pewnością było to wzajemne uczucie.
Procedura robienia kawy zajęła jakąś godzinę. Piecyk wygasł i wystygł, a my nie nanieśliśmy wieczorem nowego drewna . Nie znaleźliśmy go, więc paliliśmy oszczędnie tym, które zgromadzono w środku.
Zamiast wyjść o 5-tej jak początkowo zamierzaliśmy, wygrzebaliśmy się dopiero o 7-mej. Pogoda była mętna, padał śnieg. Było bardzo ciepło. Szlak skuterowy do Utsjoki był świetnie oznakowany, ale z jakiegoś powodu używany tylko na fragmencie- dojeździe do zasypanego po dach domku gdzie chyba bywali hodowcy reniferów, bo widzieliśmy tam baloty z sianem i stadka zwierząt snujące się po pagórkach. Za zabudowaniami znikły ślady, ale prowadziły nas gęsto poustawiane krzyże- szlakowe znaki. Droga ciągnęła się wzdłuż łysych wzgórz, opadła w dolinę i długo biegła ciągiem stawów, czasem coś omijając przez krzaki. Pogoda poprawiła się dopiero wieczorem, chwilkę przed rozbiciem namiotu. Postawiliśmy go nad wielkim jeziorem, którego nie zdążylibyśmy już przejść przed nocą, i na którym dość mocno wiało. Jakieś 3 godziny dalej znaleźliśmy następnego dnia schron. Trochę oddalony od drogi, ukryty w lasku, na zboczu. Gdybyśmy o nim wiedzieli, może spróbowalibyśmy tam jeszcze dojść nocą, ale chatki nie ma na żadnych mapach. Teraz było oczywiście za wczesne, poszliśmy dalej przez wzgórza i laski licząc na schron zaznaczony na niektórych mapach, ale ten z kolei okazał się zamknięty. W tym miejscu znów pojawiły się ślady skuterów, więc poruszaliśmy się szybciej. Zatrzymaliśmy się jakiś kilometr za rzeką- niezamarzniętą całkiem więc napełniliśmy termosy wodą. Tego dnia była bardzo dziwna pogoda, zmienna, ciepła, przez chwilkę padał nawet marznący deszcz. Nocowaliśmy w brzózkach. Wyszłam przed świtem żeby podgrzać wodę. Wstawał świt i w czasie kiedy zagotował się litrowy garnek gołe brzózki na moich oczach najpierw porosły cienkim lodem, a potem ubrały się w pierzastą szadź. Nie miałam pojęcia, że ten proces przebiega aż tak szybko.