zimowy trawers Lofotów-Kilan-Napp

To była bardzo zimna noc. Namiot sztywny jak tektura pokrył szron nie do oskrobania. Wokół kopny śnieg (a nocą wcale nam to nie przeszkadzało!). Niekończące się czekanie na herbatę. Cień.  Po drugiej stronie fiordu słońce powoli spływało z gór. Róż o nieprawdopodobnym odcieniu, łososiowy pomarańcz w końcu złoto i jaskrawa biel tuż obok nas. Ruszyliśmy zanim nas dotknęła. Bez szlaku, bez śladu, na oko. Szłam pierwsza, jak zwykle. Jose długo się grzebał zanim ruszył- widziałam to z góry. Ze zbocza. Podejście nie było trudne, ale było tam stromo. Pod przełączką gdzie odkryłam kopczyk wszystko porastał lód, kluczyłam wydeptując bezpieczny ślad dla Jose, objuczonego jak bombowiec.

Dalej trawers, niespodziewanie niezamarznięta rzeczka (wypiliśmy oczywiście) i jasność. Jaskrawa rozpalona biel otaczająca nas już do popołudnia, kiedy minęliśmy oblodzoną grań, wymagający kluczenia uskok po skałach i jezioro, którego przed nami nikt nie deptał i wyszliśmy na grzbiecik z widokiem. -Popatrz statek- powiedział Jose,  a ja z trudem dopatrzyłam się czegokolwiek na fiordzie białym i rozświetlonym odbitym w wodzie odblaskiem. Kuter wypływał z wioseczki Straumoya, kilku domków bez dojazdu drogą.  Na grzbiecie znaleźliśmy kopczyk wskazujący w bok więc skręciliśmy na północ wzdłuż wybrzeża.

Teren był dość trudny- zbyt oblodzony dla butów, zbyt skalisty dla raków, a ścieżka zbyt wąska i kamienista dla rakiet. Szliśmy w rakietach, bo są najcięższe, bardzo je niszcząc. Zęby pogięły się i potępiły, plastik poszarpał. Kilkukrotnie i tak trzeba było założyć raki więc kiedy na moment pojawiła się ścieżka ochoczo poszliśmy kawałek w butach.

O kilkaset metrów za daleko. Potem nie było już jak siąść, założyć raków. Cień- w nim wszystko wydaje się czarne. Szklisty lód na coraz bardziej stromym  zboczu, w dole urwisko i huk fal.  Miałam z tego odcinka jak najgorsze wspomnienia. Nic nie wydawało się pewne, ścieżka zmierzała donikąd, nie było mowy o rozbiciu namiotu, a słońce coraz niższe, cień coraz gęstszy. W lutym dzień jest jeszcze upiornie krótki. Do tego  soczyste hiszpańskie przekleństwa, których z uporem maniaka nie rozumiem (nie przyznam się, że rozumiem i już), chrupanie lodu Jose zsuwający się niebezpiecznie na tyłku, nadchodząca ciemność…

Zaraz za potężnym lodospadem wyszliśmy na płaskie kamieniste łączki. Potem gąszcz brzozowych krzaków na stromym progu i idealne miejsce biwakowe ze strumykiem. Wypoziomowane, bo na zamarzniętej kałuży. Nocą kiedy byłyskałam latarką próbując sfotografować księżyc oświetlił nas przepływający przesmykiem kuter. Jego lampa była jaskrawa, przepotężna. Zamachałam, że wszystko ok. Nic nam nie jest, nie jesteśmy rozbitkami. Tylko parą świrów nocującą tu zimą w namiocie…

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »