Ten wieczór pokazał mi do czego służą norweskie schroniska- to komfortowe miejsca na weekendowe pikniki. W kraju gdzie ludzie żyją zwykle oddzielnie, miało to sens. Moja niechęć do DNT nieco po tym wydarzeniu zbladła. Początkowo mieliśmy wrażenie, że troszeczkę tam przeszkadzamy, ale udało nam się zasymilować. To była zżyta, sympatyczna grupa. Starsza od nas, poza jedną bardzo dla nas miłą dziewczyną. Dostaliśmy od niej dużo pysznego jedzenia. Wybawiło nas to z kłopotu, bo szliśmy zbyt wolno i zejście do sklepu wypadłoby nam w weekend-czyli wtedy kiedy wszystko nieczynne. Reszta też podarowała nam potem nadwyżki, dzięki czemu nie musieliśmy się martwić. W ramach rewanżu ugotowałam dla wszystkich warzywną zupę. Z powodu kłopotów z palnikiem zostało nam mnóstwo suszu. Zupa, ku zdziwieniu Jose smakowała. To było leniwe sobotnie popołudnie. Susząc rzeczy odkryłam, że moje buty są mokre w środku. Przy dużym mrozie wilgoć ze stóp skraplała się, zbierała przez kolejne dni, a w namiocie nie było jej jak wysuszyć. To tłumaczyło skostniałe palce. Wśród różnych rad, które dostaliśmy od Norwegów znalazła się i prawda o workach foliowych. W górskich butach, z których nie da się wyciągnąć kapcia, najwyraźniej były przy tych mrozach nie do uniknięcia. Przynajmniej w moich, bo Jose nie narzekał.
Wieczorem zaczęły się gromadzić chmury. Zachód słońca był jaskrawy i dziwny. Przez wiele godzin nad górami przesuwał się słup światła, pomarańczowy, po zmierzchu błękitny z czasem utopiony w zorzy. Pomimo zimna wychodziłam co i rusz fotografować. Wewnątrz było bardzo ciepło, nocą musieliśmy otworzyć okno. Nikt tu nie oszczędzał drewna. W saunie zrobił się taki ukrop, że wytrzymałam tam może ze 3 minuty- tyle ile potrzebowałam żeby wziąć prysznic. Norwegowie pokazali nam jak się żyje w schronisku- jak w SPA!
Ta przyjemność nie było oczywiście tania, z braku koron wrzuciliśmy do skrzynki 50 Euro. Żadne z nas nie miało drobnych, a z wyliczeń (nieco na oko) wyszło nam, że chyba powinno być ich 60-siąt. W porównaniu z kempingami to rzeczywiście nie jest straszna cena. Po prostu Norweska.
Rano nadleciał na nas wał szybkich chmur i cieszyłam się, że nie nocowaliśmy w namiocie. Wyszliśmy późno, trochę przed norweską grupą, wiedząc, że i tak nas dogonią. Narty są szybsze. Widoczność była mizerna, ale z czasem trafialiśmy na dziury w chmurach i zejście, chociaż najprostsze z możliwych bardzo nam się podobało. Pod wpływem rad Grety (najmłodszej) zrezygnowaliśmy z prowadzącej wysokimi górami trasy, na kilku odcinkach niebezpiecznie stromej. Jak się okazało rozsądnie, chociaż byłoby bardziej po drodze. Zanim zeszliśmy do Djupfiorden kilkukrotnie dorwała nas śnieżyca, na dole rozpadało się na dobre. Prawdziwy atak zimy. Schowaliśmy się na chwilkę w jakiejś budce- przystanku autobusowym czy może pojemniku na śmieci. Machaliśmy kilkukrotnie, bez skutku, rozważaliśmy już rozbicie namiotu, bo stojąc bardzo marzliśmy, a wyjść w sumie nie było jak, aż zabrała nas dwójka starszych ludzi. Pojechaliśmy na drugą stronę przesmyku Sortlandsunded do Sortland, gdzie nasi wybawcy znaleźli nam kemping. Nie był to cud, daleko mu do eleganckiej Kongsmarki, ale w śnieżycę też nam się spodobał. Wyszliśmy wieczorem do miasta. Wykupiliśmy ostatnie (już przecenione) ciastka na stacji benzynowej (dla Jose), kiszoną kapustę i pure ziemniaczane dla mnie (nie było wyboru) i spędziliśmy wieczór w kościele- nie jestem pewna jakiego wyznania. Msza bardzo przypominała naszą, katolicką, ale ksiądz był odwrócony tyłem. Czytania, psalmy, nawet Ewangelię przerobiono na rodzaj teatru- dzieci, w sumie już nastolatki przedstawiły przypowieść o miłosiernym Samarytaninie (współczułam chłopcu, który zagrał osła), chłopcy odśpiewali fałszywie psalm. Dziewczynki chichotały. Publiczność patrzyła na to życzliwie, modliliśmy się za pokój i imigrantów.
Myśleliśmy, że to w zasadzie koniec wędrówki. Zostały nam już tylko trzy dni. Za mało żeby iść do Risoyhamn (gdzie jak podejrzewał Jose analizując mapę teren wyglądał podobnie jak w Vestpollendalen- labirynt z rzek). Za daleko żeby zwiedzać Andoyę… Przy śnieżycy, w ciepłym wnętrzu, wszystko wydawało nam się niemożliwe. Upiornie zimne, bezsensowne… nie damy rady. Rano oczywiście wstał nowy dzień i chociaż za oknem nic się nie zmieniło, ubraliśmy się i wyszliśmy jak zwykle.
Czyli już Kasiu odpuściłaś DNT trochę i nie nazwiesz ich „mafią”? :)
chyba się starzeję :)
PS: dopisuję, bo mnie to gnębi jednak :) po prostu pomyślałam, że te schroniska nie są dla mnie- są dla starszych, przyzwyczajonych do komfortu ludzi, którzy się tam spotykają z innymi podobnymi sobie i są zadowoleni (byli bardzo zadowoleni). W tym akurat schronisku nie zamyka się drzwi, więc nie budziło żadnych przykrych uczuć. Należało do grupy DNT z Vesteralen, najwyraźniej innej w charakterze niż członkowie klubów z Lofotów (powymieniano nawet standardowe klucze DNT), czy z południa gdzie drzwi są zamknięte dla obcych.