Znalazłam te zdjęcia przy okazji pisania o lutym w Pirenejach .
Doskonale pamiętam tą chwilę. Fotografowanie zajęło może kwadrans…
Najwyżej pół godziny.
Wyszliśmy na Col d’Araing mocno spóźnieni. Od rana podeszliśmy z 1500m. Światło zmieniało się z minuty na minutę.
Mieliśmy piękny widok na wszystkie strony.
Do schroniska został nam jeszcze tylko kawałek drogi, może niecała godzina, prosto w dół.
Być może gdybyśmy nie stawali, zdążylibyśmy tam dojść…
Ale żadne z nas nie mogło oderwać się od aparatu. To nic, że była zima, mróz koło -20, zapadał zmrok…
Poczekaliśmy aż słoneczne światło zgasło. W dolinę poniżej nas nachodziły chmury i wiedzieliśmy, że i tak nie uda nam się łatwo zejść.
W granatowym świetle zmroku, na wywianym zboczu dopatrzyliśmy się śladów nart. Trudno nam było iść tym śladem w rakietach, zbocze było zlodowaciałe i strome. Co chwila któreś z nas ślizgało się i zapadało w niewidocznych poduchach. Zanim dopadła nas chmura zeszliśmy na w miarę płaski taras, który widzieliśmy z przełęczy. Chwilę później zgubiliśmy ślad.
W mroku zniknęły też słupy, które prowadziły do schroniska. Granatowe mleko, potem zupełnie czarna noc. Idąc na czuja wyleźliśmy na krawędź opróżnionego zimą, zaporowego jeziora Etang Araing. Wróciliśmy i wyleźliśmy prosto na rzeczkę.
Jose nabierał wody, w górach każda woda to skarb, a ja wgramoliłam się na pobliski pagórek mając nadzieję, że narciarz nocuje w schronisku i ma zapalone jakiekolwiek, choćby bardzo liche światło.
Nie miał, albo wcale tam nie nocował, zresztą schronisko skrywała mgła. Wracając potknęłam się o jakiś kołek. Poświeciłam latarką…Hurra! Był na nim biało czerwony znak. Byłam na szlaku!
Poczekałam chwilę aż dołączy do mnie Jose. Dalej nie było aż tak łatwo. Górka była śliska i stroma. Spadaliśmy ze zbocza na zmianę, świecąc na około czołówkami. Każde z nas mamrotało swoją opinię pod nosem, na szczęście we własnym języku.
W końcu wyhamowaliśmy na płaskim pólku… przed ścianą z wielkim, namalowanym na rogu szlakowym znakiem. W sąsiedniej ścianie były drzwi, zamek działał, w środku stała ławka i stół, nad nami duży otwarty stryszek w sam raz do spania… wodę mieliśmy… po prostu raj :)
Zmierzch był taki piękny, więc chyba było warto?
PS: dzisiaj wstawiliśmy do sklepu nowy model bluzy do biegania albo jeżdżenia na rowerze, bardzo dobrze widoczny w nocy. Wiem, że to nie na temat, ale akurat przypadkiem… nazwaliśmy go Zmierzch :)