Kiedy patrzę na świeżo wywołane zdjęcia, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przez całe moje wakacje padał deszcz. Po niebie niemal zawsze snują się chmury, ale wcale nie było aż tak źle.
Przez pierwsze kilka dni- w Masywie Mont Thabor, trochę siąpiło. Potem co wieczór trafiała się burza, a o poranku podnosiła się wilgotna mgła, ale dni bywały nawet upalne. Śnieg miękł i nie raz zmoczyliśmy buty w mokrej ciapie. Mocno wiało.
Po tygodniu przeszliśmy w Ecrins i trafiło nam się kilka niemal idealnych dni (przeznaczyliśmy je na lodowce),… a potem dla równowagi, nocą niespodziewanie dopadł nas niemal ciągły deszcz, po którym przez kilka dni nie mogliśmy dosuszyć dogłębnie namokłych śpiworów.
Poprawiło się tylko na jeden dzień. W Queyras weszliśmy w okropny upał, po to, żeby już następnego dnia znów marznąć i moknąć.
Przekonani, ze po włoskiej stronie musi być lepiej przeszliśmy w słabo mi znane Alpi Valdesi, których poglądową mapkę przysłał mi kiedyś znajomy z Włoch.
Przewalało się nad nami mnóstwo chmur, a nawet czasem buczała burza, ale już nie zmokliśmy. Udało nam się tylko doszczętnie zgubić we mgle schodząc do doliny Pelice zbyt trudną jak na ostatni dzień drogą (mea culpa).
Tylko pomocy włoskich przyjaciół -Marco i Daniele zawdzięczamy, że już następnego dnia o świcie znaleźliśmy się na dworcu w Turynie i Jose Antonio zdążył na swój samolot. Jak na ironię już na lotnisku dostał sms… „masz jeszcze dwa dni wolnego” cóż…hmm…gdybyśmy jednak nie zdążyli, wcale nie wyrzuciliby go z pracy :)
Mnie zgarnął z lotniska mąż i razem z dwójką naszych przyjaciół pojechaliśmy w Brentę. Tych zdjęć jeszcze nie uporządkowałam. To kolejnych 6 rolek. Z pobieżnego przejrzenia wynika jednak bardzo podobny wniosek… jak to się stało, że na wszystkich fotkach kłębi się takie morze chmur? :)
PS: relację napiszę… już się zabieram. Tyle tego, że boje się że niezapisane umknie mi szybko z pamięci, a byłoby szkoda:)