<— Kiedy tylko wyszło słońce natychmiast zrobiło się ciepło. To wielka zaleta wczesnego lata. Minęliśmy drewnianego konika i zaczęliśmy schodzić wygodną, chociaż miejscami zaśnieżoną ścieżką.
Niżej pojawiło się więcej wydeptanych wariantów, ale nie było żadnych problemów. To bardzo zwykłe, pozbawione pułapek zbocze.
W dolnych partiach bujnie kwitły rododendrony,
a jeszcze niżej mnóstwo innych kwiatów.
Żeby dojść do schroniska musieliśmy przejść przez dwie rzeki. Na pierwszej w miejscu gdzie dołączył GR54 przerzucono mostek.
Druga, szeroka i podzielona na kilka odnóg wymagała przejścia w bród.
Już później dowiedzieliśmy się, że kilkaset metrów niżej, przy niewidocznej z góry cabanie jest most. Schronisko zadbało tylko o tych, którzy idą z dołu. Od parkingu. To oni przecież zamawiali idiotycznie drogie obiady. My też próbowaliśmy coś kupić, ale bezskutecznie. Bardzo niemiła, niechlujna i wyglądająca na nieświadomą swojej brzydoty (doprawionej absurdalnie przekoloryzowaną fryzurą) baba wrzasnęła tylko, że nie ma nic bezglutenowego, nie ma zamiaru tego przyrządzać, a poza tym nie ma czasu na głupoty i takich jak ja! Stanowczo odmówiła sprzedaży choćby garści suchego ryżu, który przecież moglibyśmy sami ugotować. Żeby mnie dobić dodała jeszcze, że moja choroba, to nie jej problem. Ona sprzedaje tylko gotowe dania i kanapki… Jose wkurzył się i zdecydował, że też nic nie zje. Przykre, bo ta nieprzyjemna i niegórska obsługa zalęgła się w schronisku klubowym.
Stoliki obsiadły chmary dziadków ledwo skubiących wymyślnie podany (ale najwyraźniej niesmaczny) lunch. Do Pre de Chaumette da się łatwo dojść gruntową drogą, przed budynkiem stał drogi osobowy samochód. Odeszliśmy stamtąd z poczuciem niesmaku. Bardzo rozżaleni. Obrzydliwe, skomercjalizowane do wymiarów karykatury miejsce skutecznie zniechęciło nas do zaglądania do jakichkolwiek schronisk. Kiedyś wydawały się punktami pomocy i wymiany doświadczeń ludzi gór, teraz stały się placówkami okupanta. Siedliskiem wroga.
Minęliśmy niegościnne łąki i zaczęliśmy podchodzić dobrze oznakowanym GR54- szlakiem okrążającym cały masyw Ecrins. W zeszłym roku przeszliśmy już fragment od Glacier Blanc do Pas de la Cavale, teraz mieliśmy zamiar dość aż do drogi prowadzącej z Briancon do Grenoble.
Szlak wspinał się na porośnięte rododendronami zbocze, wyżej wszedł w śnieg.
Trawersowaliśmy dolinę przechodząc bardzo wysoko, przez wiszące balkony i kilka niewybitnych przełączek.
Chmurzyło się i kiedy przekroczyliśmy pierwszy grzbiet zaczęło mżyć.
Na kolejnym siodle dopadł nas deszcz. Przed nami szło trzech młodych Francuzów, spotkaliśmy się przechodząc rzekę w bród, a potem zamieniliśmy kilka słów w niegościnnym schronisku. Z daleka widzieliśmy jak wkładają i zdejmują peleryny. Chwilkę później deszcz dopadał i nas, a potem znów się rozwiewał… i tak w kółko.
Trudno było w takich warunkach przyśpieszyć, ale szliśmy spokojnie zachowując równy dystans do poprzedników i tak naprawdę wcale nie myśląc jak biegnie droga. Widoczność pogarszała się nieustanie, a chwile lepszej pogody skracały i w końcu brnęliśmy w niekończącej się mokrej i gęstej mgle.
Nie widać było żadnych szlakowych znaków, zresztą wydawało nam się, że Francuzi dysponujący przewodnikiem po GR54 znajdą drogę.
Coś znaleźli, bo stale szliśmy jakąś ścieżką, niemniej to wcale nie był szlak:). Spotkaliśmy kolegów obłoconych i mokrych (nadal w krótkich spodenkach) jak zawracali. Z ciekawości wyjrzeliśmy jeszcze za grzbiet, może się da strawersować, ale też zawróciliśmy.
Wydeptana chyba przez zwierzęta ścieżka skończyła się koło zamkniętej na głucho cabany.
Prawdziwy szlak odbijał w górę na przerażająco czarne, błotniste zbocze, w praktyce zupełnie nietrudne. Wspięliśmy się tam w jakieś pół godziny. Pomachaliśmy z przełęczy chłopakom pokazując na migi, że jest łatwo, i że da się też zejść. Poddali się jednak i rozbili namioty u podstawy stoku. Tak jak my mieli tylko tropiki na kijkach. Nie wiedzieliśmy czy nas dobrze widzą i czy zrozumieli. Padało i napływała na nas mgła.
Na zdjęciach wygląda to jak filtr zmiękczający, film jest jednak bardziej czuły niż oko. W rzeczywistości powietrze było jeszcze mniej przezroczyste. Siąpiło, a kiedy zeszliśmy niżej i wyszliśmy z chmur zaczął padać regularny deszcz.
Byłam bardzo źle nastawiona do schronisk, ale kiedy podeszliśmy na taras z wnętrza Refuge Valonpierre wyszedł jakiś sympatyczny człowiek i zapytany jak tu jest i czy dadzą nam coś zjeść załatwił z Panią Schroniskową i nocleg i normalny (a dla mnie bezglutenowy obiad). Miło, bo kuchnia była już zamknięta. Jose się uparł, że on zaprasza więc weszłam do cieplutkiego wnętrza i zjadłam, chociaż z tego wszystkiego całkiem odechciało mi się jeść. Facet, który nas zaczepił okazał się górskim przewodnikiem prowadzącym po łatwych szlakach grupę Duńczyków. Wieczorem grał pięknie na flecie. W kominku palił się ogień, a na dworze szalała burza.
Martwiliśmy się trochę o trzech chłopaków za granią i w sumie byliśmy zadowoleni, że nie śpimy w naszym niezbyt odpornym na wiatr namiocie. Dawno nie widziałam tak silnych wyładowań. Może winna była wysokość i bliskość wierzchołka le Sirac.
Duńczycy troszkę sobie popili i kiedy wieczorem, już z latarką, bo światła zgasły wróciłam z łazienki trudno mi było wyprosić z łóżka sympatycznego przewodnika. Ludzie wiercili się i łazili po nocy. W puchowym śpiworze było mi za gorąco. Facet tuż obok okrutnie chrapał, śmierdziały jakieś skarpety. Rano zupełnie nie mogłam zrozumieć po co nam był tak absurdalny pomysł jak spanie w schronisku….