Dolina Garrotxes sprawiła mi dużo radości. Dzień był słoneczny i ciepły. W cieniu długo utrzymywała się rosa. Pachniały kwiaty. W suchych na pozór górach szalała pełnia wiosny. Rozpoznałam dziesiątki gatunków kwiatów, od górskich (ostatnie już przekwitłe psizęby), przez pospolite też u nas rośliny (jak jarzębiec czy fiołki) do typowo śródziemnomorskich zarośli pełnych wilczomleczy, lawendy, macierzanki, czystków i posłonków. Wszystko to kwitło na raz. Chociaż zejście zajmuje kilka godzin i prowadzi jednym stromym zboczem trasa nie była monotonna. Nie była też sucha. Każdym żlebem spływała górska rzeczka. Były też niezłe miejsca do spania. Szlak wiedzie starą ścieżką kilkadziesiąt (czasem może więcej) metrów powyżej szosy. Na mapie wygląda to nieciekawie w rzeczywistości szosa nie rzuca się w oczy. Nie widać jej prawie wcale (bo pion), nie słychać (bo nieużywana). Chwilkę po południu dotarłam do Orellia i pogubiłam się. Chyba zmylił mnie zapach słomy, tak intensywny w pełnym słońcu, że aż mdliło. Bele leżały na wydeptanej łączce, a krowy (o dziwo) wolały obgryzać te chrupki niż świeżą zieloną trawę. Zakręcona, zmylona upałem zamiast zejść bezpośrednio do Olette przeszłam jeszcze przez Evol- jak wyczytałam później na jakimś plakacie- najpiękniejszą francuską wieś. Wszystkie te miejsca łączy siatka szlaków, nie da się zgubić, najwyżej idzie się inną drogą. Z góry widać ruiny zamku w Dolinie Evol.
W Olette poszłam do baru, wypiłam coś i usłyszałam, że najbliższy sklep jest w Prades. To niby niewielki problem, z Perpignan do Porta jeździ niemal darmowy autobus (każdy dowolny kawałek 1 Euro), ale przemieszczanie się zajmuje czas. Zakupy w Prades komplikuje brak zwykłych sklepów. Supermarkety są rozrzucone daleko od siebie na obrzeżach miasteczka. Pogubiłam się tam kompletnie, uciekł mi powrotny autobus i bardzo żałowałam, że nie spróbowałam wysiąść wcześniej w Villefranca de Confent- pięknym, pełnym butików forcie, który już widziałam, ale zawsze mogłam obejrzeć jeszcze raz. Na 100% jest ciekawszy niż Prades.
Wróciłam w górę doliny (przystanek czy dwa za Olette) i chociaż było już późno ruszyłam w stronę kanionu Caranca. Zapomniałam, że to już weekend i przeraził mnie kręcący się tam tłum. Jak to w popularnych miejscach, panowie w klapkach, panie w sandałkach. Do tego znak ostrzegający – „Wchodzisz na własne ryzyko, naprawdę można się tu zabić”. Postanowiłam podejść wyżej. Tak daleko, jak tylko się da. Plan uwolnienia się od ludzi zadziałał idealnie. Po pół godzinie minęła mnie ostatnia wracająca para. Szkoda tylko, że w tym skalnym tunelu było już mało światła. Dolina otwiera się na północ, więc najlepszym momentem do fotografowania byłby chyba sam środek dnia.
Szłam szybko obserwując pogłębiający się cień. Każdy kto kiedykolwiek spróbował rozbić namiot w wąskim kanionie wie co zaprzątało moje myśli w ostatnich minutach przed zmrokiem. Choćby kawałeczek płaskiego i woda… Znajdę… nie znajdę? Myślałam już, że to bez szans, ale moja teoria, że zawsze uda się gdzieś wcisnąć jednoosobowy namiocik tym razem też się sprawdziła. Gdybyście szukali- biwakowe miejsce jest tuż za pierwszym mostem.