Poleciałyśmy do Bergen za grosze z naszego szczecińskiego lotniska. Bilety można kupić już za kilkadziesiąt złotych, przewiezienie plecaka jest znacznie droższe. Żeby nie przepłacać zwinęłyśmy na czas transportu plecak Lidki i spakowałyśmy wszystko do mojego. Zostało nam w rękach troszkę ciężkiego jedzenia. Żaden kłopot. Dalej też poszło prosto. Autobus z lotniska do centrum kosztuje 90 koron (jeśli go kupić w automacie- u kierowcy jest drożej). Wysiadłyśmy przy targu rybnym i wróciłyśmy kilka kroków do upatrzonego wcześniej sportowego sklepu po gaz. Platou współpracowało z nami kiedyś przez całe lata, ale kiedy założyciel sieci Henrik Platou odszedł na emeryturę nowy zarząd wybrał wielkie marki. Kiedyś mnie to bardzo dołowało. Norwegowie są tak dumni z ochrony swojego rynku przed chińszczyzną…, ale cóż widać nawet tam przede wszystkim liczy się kasa. Teraz tylko mi trochę żal piszących do nas czasem norweskich klientów- bo nie ma gdzie kupić, a po 5-10 latach coś się tam już niektórym koszulkom czy kalesonom stało… Pomagamy jak możemy stąd. Już nie mam siły z tym komercyjnym nastawieniem walczyć.
Gaz kosztował 99 koron. Zapakowałyśmy, połaziłyśmy troszkę po Bryggen (to drewniana zabytkowa dzielnica, jeszcze Wam o niej wspomnę na koniec), odkryłyśmy darmową toaletę w zamku. Nie chodzi nawet o koszt. 10 koron to tylko 5 zł, ale o to, że trzeba te 10 koron – w jednej monecie- fizycznie mieć. Bez nich nie uruchomi się w Norwegii niczego. Ani toalety, ani prysznica… My oczywiście zapomniałyśmy, więc hojność zamku i zamkowego muzeum mile nas zaskoczyła. Potem doszłyśmy do wniosku, że mamy dość miasta. Wsiadłyśmy w darmowy autobus do IKEA jak nam się wydawało jadący w tym samym kierunku co my i wyjechałyśmy kilkanaście kilometrów za Bergen. Początkowo nie było łatwo. Droga E39 jest obudowana płotem jak autostrada i nie ma na niej ani kawałka miejsca żeby stanąć i złapać stopa.
Pewnie się zastanawiacie gdzie? My postanowiłyśmy się nie zastanawiać. Wydrukowałyśmy sobie z norweskiej strony http://ut.no/kart/ kilka przydatnych zestawów map (w skali 1:150 000- bo tak wyszło oszczędnie) i postanowiłyśmy pojechać tam gdzie nas samo zaniesie.
Z braku możliwości łapania na głównej drodze wyszłyśmy na jakąś boczną, którą udało nam się objechać pierwszy kawałek trasy. Architekt jadący do swojego podmiejskiego biura podrzucił nas kilka km od mostu, za którym powinno nam już pójść łatwiej. Kawałeczek przeszłyśmy pieszo piękną, wąziutką dróżką nad fjordem skąd o dziwo szybko zgarnął nas małomówny budowlaniec. Zostawione wygodnie na stacji benzynowej już przy właściwej skierowanej na północ szosie, zatrzymałyśmy za chwilkę dwóch chłopaków- Polaka i Niemca (pozdrawiamy!) jadących na krótką wycieczkę. Z parkingu gdzie nas wysadzili natychmiast zabrała nas Grun (o ile umiem dobrze napisać to nieznane mi imię). Dojechałyśmy z nią aż do Forde (a dokładnie do znanego w okolicy pięknego biwaczku nad jeziorem 2 km przed miastem) prowadząc bardzo ciekawą rozmowę o życiu, filozofii i przyszłości. Grun była nauczycielką angielskiego, norweskiego i religii. Droga z nią była naprawdę fascynująca, a polecony biwaczek śliczny. Zrobiłam kilka zdjęć. Aż do północy było prawie jasno. Troszkę gryzły komary.
Rano długo nic nie jechało. Samochody pojawiały się falami (bo grupował je w paczki prom na Sognefjord, który my też zaliczyłyśmy poprzedniego dnia). Zeszłyśmy kawałek szosą i na chwilkę przed deszczem zgarnęła nas para wędkarzy wracająca okrężną drogą do Oslo. Skręcali na wschód w Skei. Mogłyśmy tam w zasadzie wysiąść, ale ponieważ plan zakładał że jedziemy tam, gdzie nas samo zaniesie zostałyśmy aż do Songdal wracając odrobinkę na południe i zbaczając nieco na wschód. To piękna szosa przecinająca Jostedalsbreen i niemal ocierająca się o lodowiec. Zostawione znów na wygodnej stacji przeszłyśmy kawałek wzdłuż fiordu- żeby usiąść i zjeść, zatrzymałyśmy Pana Hotelarza, potem Pana Dekarza i tak dostałyśmy się do Turtagro 1300 m npm na Sognefjellet. Miły chłopak podwiózł nas jeszcze kilkaset metrów wyżej do dróżki, która krzyżowała się za chwilkę z biegnącym od Turtagro szlakiem.
Za plecami miałyśmy masyw Hurrungane– znany Wam już z zeszłego roku, przez sobą jakaś niezbyt zachęcającą mgłę, w której gubił się szczyt Fannaraki. Temperatura spadła do kilka stopni (nic dziwnego- bo wysokość), zaczęło padać. Dotarłyśmy do skraju mojej starej mapy Jotunheimen. Ubrałyśmy się w przeciwdeszczowe ciuchy (nie rozstałyśmy się z nimi już do ostatniego dnia) i wyruszyłyśmy na odcinek trasy, który idąc z Breheimen do Jotunheimen w sierpniu zeszłego roku pominęłam z powodu wymagającego wizyty u dentysty zęba.
Początkowo szłyśmy drogą, potem ścieżką. Już kawałeczek wyżej zaczął się śnieg. Pokonałyśmy w bród rzekę i koło ósmej rozbiłyśmy namiot na jednym z ostatnich skrawków trawki- bo deszcz nasilił się i bałyśmy się, że potem już nam się ta czynność nie uda. Mój namiocik stoi na dwóch trekkingowych kijkach i rozbijanie go w czasie ulewy powoduje zalanie sypialni. Poza tym ma mnóstwo zalet- największą jest niska waga. Sam tropik to tylko 800g. Tym razem wzięłam też wnętrze- podłogę z moskitierą (waży drugie tyle)- ze względu na ewentualne komary.
Lidka zasnęła natychmiast, a ja poczekałam chwilkę i o dziwo udało mi się obejrzeć piękny zachód słońca nad Hurrungane. Nocą padało już znacznie mniej, a nad ranem zrobiła się piękna pogoda.
Wiedziałyśmy już, że nie będzie lekko. Każdy z podwożących nas ludzi uważał za stosowne nas ostrzec. To lato było wyjątkowo zimne. Najzimniejsze od 50-ciu lat. Góry pokrywały całe masy śniegu. Wydawało mi się, że jest go nawet więcej niż na początku czerwca zeszłego roku. Ta zima też była wyjątkowa. Bardzo śnieżna.