Wyruszyłyśmy ze Stolsdalen wcześnie. Pogoda była bardzo piękna. Szlak widoczny i oznakowany. Już po kilkudziesięciu minutach weszłyśmy w śnieg, rano zupełnie niekłopotliwy- twardy, gładki i solidnie zmrożony. Musiało go być sporo ponad metr- sądząc z wysokości ledwo widocznych znaków. Pokrywał góry piękną, urzeźbioną jak pustynny piasek warstwą- idealnym tłem dla wygładzonych przez lodowiec skał i pierzastych lodowych chmur. Dobrze nam się z tym wszystkim szło. Kłopoty zaczęły się pod szczytem Liaflui. Najpierw zaskoczył nas niedający się pokonać bez raków stok- kawał stromego lodu. Obeszłyśmy to jakimś skalnym balkonem, nie wszędzie łatwym. Z kolejnego, dla odmiany kończącego się łagodnie progu zjechałyśmy na 4 literach. Za nami pojawiły się imponujące szczyty Jotunheimen, przed nami wielka śnieżna kupa (Liaflui 1768 npm), a wystawiony na palące słońce śnieg podstępnie zmiękł.
Zaczęłyśmy się zapadać i zaczęłyśmy się śpieszyć. Niewinne początkowo chmurki gromadzące się nad Jotunheimen sczerniały i utyły. Wiatr pchał je prosto na nas. Zdążyłyśmy jeszcze popatrzeć na firanki deszczu przesuwające się przepięknie nad pasiastym od śniegowych płatów Sognefjellet (zupełnie innym, niż to co zapamiętałam z zeszłego roku) i ruszyłyśmy żwawo w dół. Od szczytowych, lekko wystających spod lodowca skałek prowadził nas bardzo świeży ślad. Dosłownie chwilkę przed nami Liaflui zdobyły jakieś dwie osoby. Chyba też się śpieszyły. Na skale przy małym źródełku znalazłam damskie przeciwsłoneczne okulary (oddałam je potem w schronisku, ale użytkowniczka już wyjechała). Dzięki śladom droga w dół poszła nam szybciej niż się spodziewałyśmy. Śnieg był głęboki i miękki. Zapadałyśmy się po kolana, a szlak kluczył w dzikim, skalisto-lodowym krajobrazie obchodząc zasypany prawie dwumetrowym kożuchem śniegu lodowiec. Zachmurzyło się i co jakiś czas dopadał nas deszcz. W butach chlupało. Już mijając dolne polodowcowe jeziorko- wmarznięte w imponujący blok błękitnego lodu zastanawiałyśmy się gdzie by zabiwakować. Ostatecznie zeszłyśmy na przedostatni próg, gdzie wśród śniegu pojawiły się płaty gołej gleby. Do schroniska nie było chyba bardzo daleko, ale zaczął padać deszcz, a widoczna z góry dolina wydawała się wyjątkowo mokra. Wieczorem sfotografowałam jeszcze górny fragment kilkudziesięciometrowego wodospadu, którym „nasza rzeczka” opadała na dno Vetledalen. Nocą lało.