Breheimen – Reinheimen cz2- nadal na Sognefjellet

<—- Plan na dalsze dni był prosty- idąc stale na północ powinniśmy przejść przez nieznany mi jeszcze fragment Breheimen i zobaczyć najpopularniejszą część Reinheimen. Pogoda była bardzo piękna więc wywlekłyśmy się z ( już suchego) namiotu z wielkim entuzjazmem, pomimo lodowatego wiatru i zimna. Nocą był lekki mróz, stawki pokryły lodowe kwiaty, a śnieg, po którym musiałyśmy długo iść pięknie nam stwardniał. Dość szybko wyszłyśmy na łagodną grań. Przed nami pojawiła się rozłożysta biała góra- ewidentnie na naszej drodze. Schodząc przez mokradła i bagienka zastanawiałam się jak by ją tu pokonać, żeby nie musieć biwakować w śniegu. Już tej nocy Lidka troszkę zmarzła ( zabrała niestety lekki śpiwór z napisem -8- cokolwiek by to nie znaczyło). Nasz namiocik ma wprawdzie fantastyczną wentylację, ale nie jest w nim wcale ciepło. Zejście było dość powolne. Sognefjellet pokrywa masa skalnych szczelin i niecek, zwykle wypełnionych wodą, często nadtopionym, niepewnym śniegiem. Potoki wezbrały, grunt namiękł. Na wierzbowych zaroślach dopiero otwierały się bazie. Niżej trafiłyśmy na kilka zielonych łączek z ruiną szałasu, a jeszcze niżej na zziajanego pana. Pogadawszy miło o bardzo stromym zejściu (pan nam je stanowczo odradzał) o tym skąd jesteśmy, gdzie idziemy i o naszym namiocie zostałyśmy bardzo zdecydowanie zaproszone do przenocowania w chatce. Pan z dumą oświadczył, że wcale nie jest zamknięta (chatki na tym zboczu są dwie, jedna z kłódką, jedna ze zwykłym skoblem- jak w Pirenejach), że jest ciepła (bo nocą napalił) i ogólnie pominięcie jej byłoby wielce nierozsądne. W dużej mierze miał rację- nocleg na trasie za chatką byłby w zasadzie prawie niemożliwy, ale o tym przekonałyśmy się dopiero następnego dnia.

Tymczasem grzecznie ( zawsze staram się słuchać miejscowych) poszłyśmy wolniutko okrężną drogą wokół całej doliny – nie tym bardzo stromym zejściem, wykąpałyśmy się w jednym z cieplejszych stawków, pogapiłyśmy na kwiaty i na obłoki i dotarłyśmy do chatki około 5-tej. Lidka padła, a ja zostawiłam plecak i poszłam jeszcze kawał wzdłuż opadającego do fiordu kanionu popatrzyć co też tam widać dalej. Tego dnia trafiło nam się chyba jedyne słoneczne i bezdeszczowe popołudnie. Piękne, ciepłe światło. Błękitne niebo i gryzące po cichutku norweskie komary. W zeszłym roku ich natręctwo wcale mi nie przeszkadzało. Komary w Norwegii są mniejsze od naszych. Nie słychać jak bzyczą, a mój organizm nie od razu nauczył się reagować. Tym razem był już gotowy. Obrosłam wielkimi czerwonymi bąblami, które swędziały mnie jeszcze przez wiele dni. Płyn na owady przywieziony z Polski nie zrobił na krwiopijcach wielkiego wrażenia. Na szczęście pojawiły się tylko kilka razy. Góry pokrywał jeszcze śnieg, więc dopadały nas tylko w dolinach.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »