Alpy Nadmorskie cz10

Ze schroniska Questo można wyjść w różne strony. Okolicę pokrywa siatka wojennych dróg. My wdrapaliśmy się na Paso delle Portette- wąziutką szczerbę w ostrej grani. Tuż obok wojennych ruin. Po drugiej stronie zaskoczył nas widok na łagodne wzgórza Parku Narodowego Mercantour. Nasze zejście było upiornie strome. Nie było znaków i z rozpędu zeszliśmy troszkę za daleko. Nasz plan zakładał powrót do Włoch kolejną przełęczą tuż pod Cima de Lausa. Teoretycznie z zejścia z Portette powinien nas tam skierować jakiś skrót w rzeczywistości w całej dolinie nie ma znaków. Pojedyncze kopczyki pojawiają się dopiero pod podejściem. Ścieżka prowadzi do bunkra, podobnie jak wiele innych okupowanego przez koziorożce. Jeden z nich dość długo stał w oknie zajęty jak mi się wydawało wylizywaniem soli z betonu. Uciekł niestety kiedy się zbliżyliśmy. Do bunkrów można wejść i Jose jak zwykle to zrobił. Wojenne ruiny są też po drugiej stronie granicy, bardzo blisko i znów nie mogłam zrozumieć czyje były? Wszystkie włoskie, czy może te po południowej stronie francuskie? Jeśli tak, to jak mogły stać aż tak blisko siebie?

Zejście znów było okrutnie strome. Tak zajmujące, że zamiast iść aż do budynków na dnie doliny i podejść na kolejny grzbiet zagapiłam się, nie spojrzałam na mapę i walcząc z trudnym terenem wyprowadziłam Jose w maliny, czyli na trawers prowadzący na sąsiednią przełęcz- Bassa del Drous- z zejściem do Francji, a nie do Włoch. Mogliśmy oczywiście zawrócić, ale był weekend. Przy pięknych włoskich jeziorach zrobił się tłok. Widzieliśmy to z góry i pomyśleliśmy, że zejdziemy na francuską stronę i podejdziemy do Włoch kolejną przełączką. W tym rejonie jest mnóstwo przejść. Obchodząc staw (wygodnym, bardzo uczęszczanym szlakiem) zatrzymaliśmy się przy źródle. Przy okazji obejrzałam buty i mocno się podłamałam. Ukruszył się fragment drugiego obcasa. Wypchałam śmieciami kolejną dziurę z tym, że teraz nie miałam już do dyspozycji miękkich woreczków, tylko pachnące jamon serano lub tłustym serem grube folie z eleganckiego sklepu w Saragossie gdzie zrobił nasze zakupy Jose. No nic…

Już się zbieraliśmy kiedy zaczepiło nas trzech panów schodzących z Bassa del Drous. Spytali czy to nas widzieli na zejściu z tej okrutnie stromej grani. Przyznaliśmy się, a potem pogadaliśmy chwilkę. Panowie omamili nas wizją cywilizacji. W pobliskiej (czego nie zauważyłam, bo dotarliśmy do końca mapy) narciarskiej wiosce Isola 2000 podobno można było kupić wszystko. Miał być i supermarket i restauracja, i sklep z butami… Zmartwiliśmy się czy aby czynny w sobotę, ale panowie zapewniali, że tak i że aż do 19-tej. Do Isoli było nie więcej niż godzinę. Ścieżka wyraźna, za nami wał brzydkich chmur. Pobiegliśmy. Wieś, a właściwie kłębowisko wyciągów widać było już zza zakrętu. Zanim tam doszliśmy dopadło nas gradobicie, a potem długo padał mokry śnieg naprzemiennie z ulewnym deszczem. Któryś z pryszniców przeczekaliśmy w pierwszym mijanym barze. Zamkniętym, pomimo weekendu. Kolejne oględziny moich butów ukazały odklejającą się podeszwę. Tym razem z przodu. Otuleni mokrymi pelerynami pobiegliśmy przez deszcz do restauracji, która według dwóch mijanych pań na pewno była otwarta. Wielka, w samym centrum z przybrudzonym białym namiotem

-Ależ  możecie tu sobie posiedzieć -wskazał nam przeciekający namiot jej właściciel- Ja wychodzę. Wracam o 6-tej. Nie mam gwoździ, nie mam kleju, nic mnie to nie obchodzi -usłyszeliśmy jeszcze…

Zostawiliśmy tam plecaki i obeszliśmy całą Isolę. Sklep i owszem, ale czynny zimą, spożywczy -godzinę dziennie (nie teraz). Hotele pozamykane.  Na trawnikach krowy wcinające świeżo spadły śnieg. Poczekaliśmy chwilkę z nadzieją, że zjedzą też pelargonie nieuczynnego restauratora, ale nie. Nawet ich nie powąchały.

Poszliśmy dalej naprawdę zmartwieni. Najbliższy sklep znaleźlibyśmy dopiero w Saint Etienne de Tinee. Ze 20 km niżej. To jeszcze byłby mały problem, ale w niewielkiej miejscowości poza sezonem pewnie w niedzielę byłby zamknięty. But zaczepiał mi się teraz o wszystko i w żaden sposób nie mogłabym dalej iść. Do tego przemókł i obrósł błotem, więc nie uratowałby nas nawet najlepszy klej. Schodziliśmy mokrym asfaltem nie wiedząc kompletnie co zrobić. Isola była bezludna. Ani pomocy, ani samochodu. Zresztą kto by nas zabrał tak mokrych i tak obłoconych. Padało. Było lodowato zimno, po opuszczonym miasteczku snuły się mgły…i nagle naszym oczom ukazał się samotny pan z wiertarką w dłoni i filozoficznym spokojem na twarzy. Mówił po angielsku. Ani mrugnął na propozycję użyczenia nam sprzętu w celu wkręcenia czegoś (czegokolwiek?) w but. Poszliśmy za nim, jak się okazało do pobliskiego baru- Creperie. Był chyba zamknięty, pełen porozrzucanych narzędzi w tym interesujących nas wkrętów. Pogadaliśmy, zamówiliśmy obiad (ja jajecznicę, bo naleśniki były z pszenicy). Naładowaliśmy troszkę baterie, ale wkręty nie chciały wejść w podeszwę. Tak czy siak czuliśmy się już znacznie lepiej. Trudno nam było zrozumieć dlaczego ten pierwszy barman, z namiotem i pelargoniami powiedział, że w Isoli nie ma już nikogo poza nim, ani baru ani nic do jedzenia. Na wzmiankę o tym chłopak z creperie podwiózł nas swoim samochodem do mleczarni gdzie było i mleko i kiełbasa i ser, a Jose dostał jeszcze bułę (z zamrażalnika).

-Jak to nic nie ma! Przecież naszej mleczarni nigdy nie zamykają! Szansa, że nieuprzejmy pan o tym nie wiedział była zerowa. Stał pod płotem i z kimś sobie tam gadał. W mleczarni (a po francuski chyba oborze- vacherie) dostaliśmy też duży gwóźdź. W zrobione nim wstępnie dziury łatwo powkręcały się wkręty i buty znów nadawały się do drogi. Spakowaliśmy się, usłyszawszy jeszcze przypadkiem jak chłopak tłumaczył jakimś ludziom, że bar zamknięty i że go otworzy jutro…

Jedyne co mi jeszcze przeszkadzało tego dnia, ale tylko przez krótki czas, to przemoczony w samochodzie tyłek. Na skórzanych siedzeniach nazbierało się mnóstwo wody. Całe kałuże. Chłopak większość uprzejmie wygarnął, a ja myśląc, że mam nieprzemakalne spodnie usiadłam w tym co zostało (gapa!). Przez chwilkę po wyjściu z ciepła czułam, że moje legginsy są mokre, ale albo szybciutko wyschły, albo przestałam na nie zwracać uwagę.

Rozbiliśmy namiot jakąś godzinę drogi wyżej przy ścieżce prowadzącej na Col de Lombarda. Nocą chmury odleciały. Przerzedzało się bardzo powoli, najpierw lekko tylko darło na szczytach, potem długo przez mgłę (coraz jaśniej) przeświecały światła Isoli, na koniec po lasach snuły się strzępy mgieł oświetlone przez prawie pełny księżyc. Bardzo ładne miejsce na biwak, chociaż pod samym wyciągiem.

-Dziwne, że tu nikt nie jeździ na rowerze- wzdychał tylko co jakiś czas Jose (zapalony rowerzysta) gdyby takie coś (tu wskazał na nartostrady) było u nas w Aragonii, przez całe lato byłby tu straszny tłok i jeszcze trzeba by to odśnieżać zimą…

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »