Laponia 22 cz23 Varanger

Pomimo tego, że już nie widziałam odcisku kół nawigacja nie była problemem. Szłam przed siebie intuicyjnie, bez planu i co i rusz trafiałam na pozostałości linii telefonicznej, którą kiedyś pociągnięto przez serce półwyspu. Niewiele po niej zostało, ucięte słupy, resztki potłuczonych izolatorów. Dawały wrażenie, że idę znakowanym szlakiem. Prowadzącym tak jak chciałam z chatki do chatki- bo domki też powstały z powodu linii. Kiedyś służyły robotnikom.

Do pierwszego dotarłam już po południu. I zostałam, chociaż było wcześnie. Pogoda mętna, bardzo silny wiatr, a chatka wyremontowana i wspaniała. Miała nawet baterię słoneczną i gniazdko z telefoniczną ładowarką. Należała do Czerwonego Krzyża, na stole leżała kartka z numerem konta. Nocą wiatr przegonił większość chmur, ranek był słoneczny i mroźny. Kiedy wędrowałam w górę doliny bagienka były zeszklone świeżym lodem, ale słońce grzało, więc nie utrzymał się długo.

Poszłam troszkę za wysoko, za daleko od rzeki. Musiałam potem bardzo stromo zejść, ale trafiłam na wspaniały kanion. Zielony, omszały, z wijącym się pięknie potokiem, nietrudnym do przekroczenia (w kaloszach). Dalej zrobiło się więcej skał i już po godzinie poczułam się jak na powierzchni księżyca. Roślinność znikła, zostały tylko krzewinki pochowane w uskokach skał i wspaniałe kolorowe porosty. Szłam potokiem, aż do jego źródła, potem płaskim rumowiskiem dużych skał. Chmury przewalały się nad wygładzonym szczytem, kolejna chatka też była pomalowana na czerwono i widziałam ją już z daleka.

Dobrze było się tam schronić przed wiatrem. Ugotowałam lunch, napiłam się na zapas herbaty. To też był wspaniały domek (również Czerwonego Krzyża), choć mniejszy i słabiej wyposażony. Tu też stały zapasy na czarną godzinę, gdyby ktoś utknął. Olej, puszki z fasolką. Materace miały jasne pasiaste pokrowce. Robiły wrażenie jakby pochodziły sprzed wieku. Dalej jeszcze bardziej dziko. Labirynty skał, pogruchotanych, lub wygładzonych przez lodowiec i wiatry, obrośniętych przez wspaniałe porosty. Niesamowicie wyglądały kupki kamieni pootaczane wszystkie na raz, jakby nakryte, obleczone w ubranka. Widocznie nikt ich nie potrącał, nie przewracał do dziesiątków lat. Miałam wrażenie, że kryje się w tym jakaś wiadomość, jakiś przekaz. Podobnie nie z tego świata wydawały mi się rysy po lodowcu- jakby wydrapane pazurami. Widoki też nieziemskie. Falisty, brązowo rudy płaskowyż, a później, daleko na horyzoncie wiatraki z północnego wybrzeża. W tym miejscu pojawiła się też telefoniczna sieć, byłam prawie na grzbiecie półwyspu, stąd pewnie taka szalona wichura. Ciężko się szło. Kolejna chatka była schowana w skałach i niemalowana, ciemno brązowa. Być może nie zauważyłabym jej od razu, ale szyba odbiła blask słońca, co akurat się przedarło przez chmury. Więc skręciłam. Dobrze było się schować przed wichurą. Gwizdała i wyła przez całą noc. Ranek był zimny. Przed progiem znalazłam krąg ułożony z kamieni i on też wydał mi się magiczny. Przeraziły mnie tylko nieżywe ptaki, leżały w wiadrze na popiół. Nie wiem czy wpadły kominem i nie udało im się już wydostać, czy może miały w tym kominie gniazdo. Czułam się z nimi nieswojo, chciałam pochować, ale tak, żeby niczego nie przekładać, nie ranić ziemi. Włożyłam je pod stos kamieni w centrum kręgu. I w tym też było coś bardzo dziwnego, nieziemskiego. Taki wielki ozdobny grobowiec dla dwóch maleńkich czarnych ciałek. Nie wiem czemu wydało mi się to właściwe.

Wiatr nie osłabł wcale tego dnia. Wciąż szłam wzdłuż grzbietu półwyspu i co jakiś czas trafiałam na pozostałości transformatorów, ceramiczny, już poobrastany mchem gruz, było też kilka kopczyków. Przydały się jak osiadła chmura i widoczność ograniczyła się do kilkudziesięciu metrów. Tylko raz musiałam troszkę pomyśleć, drogę przeciął mi głęboki ciemny kanion. Trzeba było nim troszkę podejść żeby znów dało się wdrapać na płaskowyż. Niżej na moment błysnęło słońce, spadł deszcz. Kolejna chatka była czerwono-bordowa. Znów wcześnie, ale nie chciałam już dalej iść. Położyłam jeden z (4) ustawionych na sztorc materaców. Przejrzałam zapasy prowiantu i wybrałam błyskawiczny ryż zapakowany przez kogoś starannie 11 lat temu. Nadal był smaczny.

Dobrze było siedzieć na progu i patrzeć. Chatka zasłaniała wiatr, chmury szalały. Zanim zaszło słońce nazbierałam jeszcze pełen garnek bażyn. Wspaniałe miejsce.

Share

Laponia 22 cz22 Vardo i Varanger Halvoya

To był ponury deszczowy dzień. Pokrywa chmur tak gruba, że nawet w południe, kiedy biegłam na prom było ciemno, jakby słońce wcale nie wzeszło. 2 kilometry do przystani wystarczyły żebym mocno zmokła i kiedy stałam przy recepcji czekając aż mi wypiszą bilet wokół mnie utworzyła się mała kałuża. Od czasu kiedy podobna (choć wtedy wytopiona ze śniegu) rozlała się wokoło mnie i Jose w Mehamn Hurtigruten zmienił właściciela. Legendarna norweska linia, która przez dziesiątki lat była głównym połączeniem ze światem dla małych miasteczek i wsi, przywoziła prowiant i pocztę, wywoziła umarłych w trumnach należy teraz do Brytyjczyków i stała się linią wycieczkową. Byłam chyba jedynym nie-emerytem na pokładzie i nawet poczułam się nieswojo rozwieszając na fotelach pelerynę i mokre spodnie, łażąc w skarpetkach… ale nikt mi nie zwrócił uwagi, wręcz przeciwnie dowiedziałam się jak pobrać z automatu darmową kawę.

Wiało i kiedy prom wypłynął w szersze miejsce Varanger Fiord pojawiła się męcząca krótka fala i zaczęło mnie mdlić.

Kiedy dopłynęliśmy do Vardo deszcz jeszcze się wzmógł, a wiatr oszalał. Narzucił mi pelerynę na głowę chlusnął za kołnierz. Wcześniej wypatrzyłam sobie w okolicy miasta kilka wiatek, ale czułam się źle i jednak zrobiłam rezerwację, jeszcze na pokładzie. Na tej linii nie było pułapek w postaci atakującego bez zapowiedzi drogiego wifi (jak na polskich promach), więc kiedy tylko pojawiła się sieć kliknęłam. To miało być blisko, i było, ale że pod wiatr prawie się nie posuwałam do przodu. Znów zmokłam, zmarzłam, wiatr szarpał i się zataczałam. Kiedy zbliżyłam się do kościoła wybiegł z niego mężczyzna z gołą głową i zataczając się jak i ja zamachał żebym weszła do środka. Nie chciałam, więc podszedł bliżej i zaprosił od razu po angielsku. Nie umiałam odmówić, więc weszliśmy. Myślałam, że to szalony ksiądz, a to był lokalny przewodnik. Z zapałem (pomimo tego, że nie miałam czym zapłacić, od początku, od Narwiku niosłam pobrany z bankomatu na wszelki wypadek banknot-500 koron, nigdy nie rozmieniony i nie użyty, teraz schowany gdzieś na dnie plecaka) opowiedział mi o historii ołtarza. Projekt kościoła nawiązywał do starego, spalonego budynku, ołtarz z ceramiczną płaskorzeźbą wypalono w Oslo (jeszcze w Krsitianii) i przywieziono w skrzyniach statkiem. Dla tak małego miasteczka musiał być wtedy wielkim skarbem. I robi wrażenie też teraz. Robił tym większe kiedy stałam tam sama, mokra, zmęczona, a na zewnątrz szalała wichura.

Hostel był tuż za rogiem. Ledwo udało mi się otworzyć drzwi, „wybierz sobie jaki chcesz pokój”- zadźwięczał sms od właściciela. Vardo to naprawdę koniec świata. Miasto, które wyrosło kiedyś z powodu handlu z rejonem Archangielska (i podupadło, bo teraz ośrodkiem handlu jest Kirkenes), położone dalej na wschód niż Kijów czy Stambuł, jedyne leżące w strefie arktycznej, pod koniec drugiej wojny światowej spalone przez Niemców jak większość Finnmarku, którego aż do 2020 roku było stolicą. Teraz ten okręg Norwegii zlikwidowano i powstał Troms og Finnmark- ze stolicą (oczywiście) w Tromso.

Kiedy wieczorem maszerowałam do sklepu chmury pękły i niebo zzieleniało do zorzy. Wcześniej, jeszcze w niebieskim świetle zmierzchu przebiegłam fortecę i Steilneset- pomnik poświęcony osobom straconym w Vardo za czary. Przebiegłam szybko, bo zimno i wiatr, bo źle się czułam. I wiedziałam, że muszę tam wrócić. Muszę poświęcić tym ludziom, tej historii więcej czasu. Nie wiedziałam dlaczego.

Pomnik Steilneset powstał w Vardo za wielkie pieniądze. Z pewnością musiał budzić kontrowersje. Często słyszę, że sztuka współczesna jest niezrozumiała, że nic nie warta. Tej instalacji nie sposób nie zrozumieć. Tunel z tkaniny rozpięty na stelażu przypominającym te do suszenia dorszy (jakich pełno na norweskich wybrzeżach) drży. Drżą światełka powywieszane w ciasnych oknach- każde poświęcone jednej duszy. Każde z lakoniczną przerażającą opowieścią. Po norwesku, ale są broszurki w innych językach. Zabrałam jedną ze sobą i już do końca mojej wędrówki przez Varanger towarzyszyły mi historie nienawiści, pomówień, zawiści, bezsensownej śmierci matek i żon, i kilku mężczyzn, jak sądzę samskich czarowników.

Siedziałam w tym tunelu chyba z godzinę. Nikt nie zajrzał. Wiatr jęczał, drżała podłoga. Błyskało słońce, co czasem się przedarło przez chmury. Najtrudniej było mi wrócić do szklanego budynku zaprojektowanego przez Louise Bourgeois gdzie krzywe lustra odbijają stos, czy raczej wyobrażenie stosu- krzesło z płonącym siedziskiem. Odbijają tak, że prawie z każdego miejsca widzi się jednocześnie to narzędzie śmierci i siebie. Pogięte, powykrzywiane, splątane razem. I nie można mieć wątpliwości, że zło nie zgasło. Że zawiść, nienawiść, pogarda trwają i nawet jak się obawiam znów rosną.

W południe wsiadłam w autobus co jechał z powrotem do Kirkenes i przejechałam tunelem na ląd (Vardo leży na wyspie). Wysiadłam w Komagevaer. To dolina gdzie park narodowy prawie dotyka wybrzeża. Znalazłam w niej na mapie ścieżkę, co wprawdzie dalej się urywała, ale prowadziła najgłębiej do wnętrza półwyspu. Gdyby nie wiatr (podobno wiało 100km/h) poszłabym może całkiem bez szlaku, już od tunelu, ale w taką wichurę nie chciałam.

Troszkę się stresowałam, zostały tylko 4 godziny dnia. Na mapie była chatka, nic o niej nie wiedziałam, trochę musiałam do niej zboczyć, trochę zdążyłam się zdenerwować na zapas, ale znalazłam i otworzyłam przed nocą. Wichura wyła, w dachu musiała być spora dziura, bo 2 z 4 piętrowych łóżek były mokre. Mokry też piec, mokre drewno. Nawet nie spróbowałam rozpalać. Chatka skromna, stara, ale w takich warunkach, sami wiecie- jak pałac, więc wspaniale się w niej wyspałam i byłam wdzięczna, jej, nieznanym ludziom, którzy o nią dbali, wdzięczna, że jest, że nie została zamknięta. Że chroni przed tym bezkresnym bezlitosnym niebem, co potrafi tak się rozszaleć na Varangerze. I bywa jednocześnie takie piękne, różowe, granatowe, zielone…

Rano wiatr przycichł. Wróciłam do ścieżki (czy raczej drogi- odcisku kół), zgubiłam ją zresztą zaraz kilka razy, tak była słaba i ostatecznie odkryłam gdzie się kończy. W szerokiej dolince stała pomalowana na czerwono chatka. Należała do Uniwersytetu w Tromso i była zamknięta na kłódkę.

Share
Translate »