Zapadł już zmierzch, zdążyliśmy porozkładać na pryczach śpiwory, kończyliśmy kolację i nagle do izby wcisnął się wysoki chłopak w mokrych spodniach. I też zamarł… Bo jak to, ostatni wpis w książce gości sprzed miesiąca, a teraz nagle są tu aż 3 osoby? – Zrobimy miejsce- Jose otrząsnął się pierwszy, uśmiechnął się jak tylko on potrafi i przerzucił swój śpiwór na moją stronę. Chłopak był wdzięczny, prycza jednak wcale nie taka wąska. Było tam więcej miejsca niż w namiocie. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie zaczęliśmy rozmawiać i to jednak był miły wieczór. Norweg z Oslo. Jego ojciec pochodził z Kirkenes i on też tu wracał co jakiś czas odwiedzić dziadka. Teraz przypłynął pontonem, zostawił go nad rzeką, ze sobą miał tylko mokry plecak, cieniutki śpiwór, parę suchych skarpet i wełnianą bieliznę na zmianę. Zmienił od razu. Musiał być bardzo zmarznięty, ale pomimo propozycji Jose żeby użył naszej kuchenki, zabrał się za rozpalanie w piecyku. Patrzyliśmy jak struga wióry, jak drży licha drewniane podłoga, w którą walił szczapkami nadzianymi na ostrze starego noża i ponieważ nadal nie pękały dobijał z góry drugą szczapką. Rozpalił malutki ogienek, wcisnął do wnętrza kuchenki gotowe danie do podgrzania w próżniowej folii. Myśleliśmy, że napali żeby się rozgrzać, ale już nie dokładał. Zanurkował w śpiworze i obudził się kiedy wstaliśmy oglądać zorzę. Jak zwykle pojawiła się koło 10-tej. Staraliśmy się być cichutko, myślałam, że dla niego zorza to coś zwykłego, ale wyszedł i tak jak ja robił zdjęcia. Telefonem. Widać miał jakiś lepszy niż mój. Zza chatki buchał w niebo blask jego bardzo silnej latarki. Moja już prawie zdechła, używałam tylko czerwonego światła, więc kiedy wrócił i zaproponował żeby pójść nad jezioro, skorzystałam z tego, że świecił. Jose został przed chatką owinięty śpiworem. Jeziorko pięknie odbijało zorzę, chłopak z latarką łaził wysoko po skałach, ja (bez latarki) mogłam tylko przy brzegu, tam było jaśniej. Brakowało mi statywu. Wyższego punktu widzenia. Zorza falowała, nie czekaliśmy aż zblednie, poszliśmy spać.
Wyszliśmy z Jose przed świtem. Świat był prześlicznie błękitny, jeziora porósł cienki lód. Przed południem doszliśmy do zabudowań, ktoś pomachał nam z letniskowego domku, na drzewach pojawiły się szlakowe znaki. To była ładna ścieżka, każde bagienko nakrywał zgrabny drewniany mostek, nie było już wątpliwości gdzie iść. Szlak skończył się na szerokiej szutrówce, szliśmy nią dalej, na fiordzie, do którego wpływała nasza rzeka był most. Zrobiłam sobie tam pożegnalne zdjęcie- od fiordu do fiordu, jak planowałam w sierpniu. Ale nie czułam, że to już koniec wędrówki. Nie czułam nic i nie bardzo mnie to nawet obchodziło. Czas nie stanął, droga nie skończyła mi się przed nosem. Na mapie nadal widziałam przed sobą chatkę. Wprawdzie nie bardzo wiedziałam jak do niej dojść i chłopak, który z nami nocował też nie wiedział, ale radził żeby zapytać w sklepie, a sklep interesował nas i tak.
Padało, to było górnicze miasteczko. Już wcześniej długo szliśmy wzdłuż kopalni, góry rozryto, po drugiej stronie doliny piętrzyły się szare kamienne kopce, pewnie hałdy. Potem udało mi się znaleźć skrót, leśną ścieżkę. I prosto z tej ścieżki wpadliśmy do dużego sklepu. Był pusty, słabo oświetlony, słabo zaopatrzony. Z trzech osób, które w nim pracowały jedna (starsza kobieta) nie mówiła po angielsku, drugiej (tym razem młodej) nie interesowało gdzie znajdę bezglutenowe pieczywo (nie znalazłam), trzeci- kasjer powiedział, że nic nie wie, bo jest tu nowy. Pracuje od 3 dni.
Miejscowość wygadała na opuszczoną, ale kiedy szliśmy szosą szukając miejsca gdzie powinien odbić nasz szlak minął nas autobus do Kirkenes. Minął dwukrotnie, bo przy zamkniętej bramie kopalni zatoczył kółko i zawrócił- nadal pusty. I tam właśnie znaleźliśmy szlakowy znak. Ręcznie robione strzałki, a dalej czerwoną literkę T. Było już po zachodzie kiedy strzałki i szlak DNT rozdzieliły się. Nasza ścieżka odeszła od kopalnianej hałdy, literki T odbiegły jej skrajem na wschód. Gnaliśmy lasem, po pięknych granitowych szkierach, z widokiem na jeziorko otoczone wianuszkiem pomarańczowych brzóz. Gdzieś daleko na horyzoncie mignęło nam na moment morze, widziałam drugie miasteczko i jak mi się wydawało ruiny po kopalniach. Było w tym widoku coś bardzo dziwnego, coś nie na miejscu, jakby z innego świata. Dzika, nietknięta ludzką ręką przyroda dotykała hałd i nie było żadnego pomiędzy.
Chatka stała nad jeziorem, za bagnem, które trzeba było sobie jakoś obejść. Wyglądała jak wiatki w prywatnym ogrodach, pewnie można takie gdzieś kupić gotowe. Była nowa i dopiero wewnątrz zrozumieliśmy jej nazwę Lion hytte- postawił ją Lions Club z Kirkenes. Pewnie panie przychodziły tu sobie na ognisko. Nie było miejsc do spania, ale ławki wystarczająco szerokie, a my zadowoleni. Znaleźliśmy drewno więc oszczędnie rozpaliliśmy ognisko, żeby przeschnąć. Nocą przyszła zorza, chmury rozświecały pomarańczowe miejskie latarnie i coś błękitnego, może z portu.
Rano na moment błysnęło słońce, a potem zrobiło się jak zwykle- mżawka. Szliśmy szlakiem, ale był tak słabo oznakowany, że też po lesie, po bagnach, kawałek drogą. Za szosą, co prowadziła do Rosji stała mapka. Do Kirkenes prowadziło nawet kilka szlaków, były też wiatki, ale już nie mieliśmy dla nich czasu. Drugie śniadanie zjedliśmy na wysokiej skale z pięknym (pożegnalnym) widokiem na fiord. Tu, nad morzem nie spadły jeszcze wszystkie liście, brzózki świeciły jaskrawo, mącznica zmieniła kolor na bordowy, chrupały reniferowe chrobotki. Po niekończących się łysych wzgórzach przebiegały plamy słonecznego światła przeganianego zaraz przez ciężkie chmury. Gdyby można sobie wybrać pogodę na ostatni dzień długiej wędrówki- ta byłaby idealna. Niedopowiedziana, nieokreślona. Taka, żeby zaraz zacząć tęsknić za wszystkim co mogłoby się zdarzyć, a nie zdążyło.
Kirkenses zaczęło się nagle, wyrosło z lasu i skał od razu duże. Trochę tam pobłądziliśmy, trochę za długo posiedzieliśmy w sklepie. Trochę zbyt mocno zdenerwowała nas procedura odbierania paczki. Poczta była w markecie. Zostałam pakować zakupy, Jose poszedł sam i wrócił, że nic nie dostanie. Nikt nie mówił po angielsku. Długie hiszpańskie nazwisko wywołało tylko wzruszenie ramion, zupełnie jak Katarzyna Nizinkiewicz w Stanach. -Co powiedzieli?- nie dowierzałam- spytali czy mówię po rosyjsku…
– Ja mówię- wkurzyłam się i ruszyłam z odsieczą. Kolejka musiała mieć ubaw.. Pańcia chciała znać numer paczki. Jose nie pamiętał gdzie go zapisał, ja poprosiłam na piśmie, że nie mogą wydać bez numerka (i zaproponowałam jeden z 4 języków, które znam plus hiszpański portugalski i włoski…) -Przeliteruj -zmiękła w końcu pocztowa pańcia, no to przeliterowałam i trochę to trwało (to prawda, Jose ma upiornie długie nazwisko). Paczek było może ze 20, pańcia przesuwała się wzdłuż nich z prędkością sennego ślimaka i nagle triumfalnie ruszyła do mnie z maleńkim pudełeczkiem. -Nie to- protestowałam, ale ona była pewna swego- przecież widać od razu, że „Jose Antonio”. Fakt, że dalej było inne nazwisko nie zrobił na kobiecie wrażenia. -Bierzcie i znikajcie- Nie chcę- uparłam się- nasze było duże i czerwone, a to jest małe i szare. -To trzeba było od razu mówić, że czerwone! Czerwone trzymamy na wierzchu…
Już nawet nie próbowaliśmy pakować odzyskanych rzeczy do plecaków. W deszczu przelecieliśmy ze 2 kilometry przez Kirkenes taszcząc pudełko i znaleźliśmy najtańszy hotel. Jose wyszedł rano na autobus co jeździ dwa razy dziennie na lotnisko prowadząc ze sobą grupę Rosjan. Wydawali się jednocześnie ucieszeni i onieśmieleni czy wystraszeni światem. Byli bardzo uprzejmi, dukali pracowicie po angielsku. Miałam ochotę spytać czy uciekają, ale Jose uznał, że nie wypada.
Nad fiordem zrobiłam sobie kolejne ostatnie zdjęcie. Wiadomo od fiordu do fiordu, ale to też mnie nie przekonało. Widać jeszcze nie nadszedł właściwy czas, nie dojrzałam jeszcze do powrotu…