Laponia 22 cz21 Kirkenes

Zapadł już zmierzch, zdążyliśmy porozkładać na pryczach śpiwory, kończyliśmy kolację i nagle do izby wcisnął się wysoki chłopak w mokrych spodniach. I też zamarł… Bo jak to, ostatni wpis w książce gości sprzed miesiąca, a teraz nagle są tu aż 3 osoby? – Zrobimy miejsce- Jose otrząsnął się pierwszy, uśmiechnął się jak tylko on potrafi i przerzucił swój śpiwór na moją stronę. Chłopak był wdzięczny, prycza jednak wcale nie taka wąska. Było tam więcej miejsca niż w namiocie. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie zaczęliśmy rozmawiać i to jednak był miły wieczór. Norweg z Oslo. Jego ojciec pochodził z Kirkenes i on też tu wracał co jakiś czas odwiedzić dziadka. Teraz przypłynął pontonem, zostawił go nad rzeką, ze sobą miał tylko mokry plecak, cieniutki śpiwór, parę suchych skarpet i wełnianą bieliznę na zmianę. Zmienił od razu. Musiał być bardzo zmarznięty, ale pomimo propozycji Jose żeby użył naszej kuchenki, zabrał się za rozpalanie w piecyku. Patrzyliśmy jak struga wióry, jak drży licha drewniane podłoga, w którą walił szczapkami nadzianymi na ostrze starego noża i ponieważ nadal nie pękały dobijał z góry drugą szczapką. Rozpalił malutki ogienek, wcisnął do wnętrza kuchenki gotowe danie do podgrzania w próżniowej folii. Myśleliśmy, że napali żeby się rozgrzać, ale już nie dokładał. Zanurkował w śpiworze i obudził się kiedy wstaliśmy oglądać zorzę. Jak zwykle pojawiła się koło 10-tej. Staraliśmy się być cichutko, myślałam, że dla niego zorza to coś zwykłego, ale wyszedł i tak jak ja robił zdjęcia. Telefonem. Widać miał jakiś lepszy niż mój. Zza chatki buchał w niebo blask jego bardzo silnej latarki. Moja już prawie zdechła, używałam tylko czerwonego światła, więc kiedy wrócił i zaproponował żeby pójść nad jezioro, skorzystałam z tego, że świecił. Jose został przed chatką owinięty śpiworem. Jeziorko pięknie odbijało zorzę, chłopak z latarką łaził wysoko po skałach, ja (bez latarki) mogłam tylko przy brzegu, tam było jaśniej. Brakowało mi statywu. Wyższego punktu widzenia. Zorza falowała, nie czekaliśmy aż zblednie, poszliśmy spać.

Wyszliśmy z Jose przed świtem. Świat był prześlicznie błękitny, jeziora porósł cienki lód. Przed południem doszliśmy do zabudowań, ktoś pomachał nam z letniskowego domku, na drzewach pojawiły się szlakowe znaki. To była ładna ścieżka, każde bagienko nakrywał zgrabny drewniany mostek, nie było już wątpliwości gdzie iść. Szlak skończył się na szerokiej szutrówce, szliśmy nią dalej, na fiordzie, do którego wpływała nasza rzeka był most. Zrobiłam sobie tam pożegnalne zdjęcie- od fiordu do fiordu, jak planowałam w sierpniu. Ale nie czułam, że to już koniec wędrówki. Nie czułam nic i nie bardzo mnie to nawet obchodziło. Czas nie stanął, droga nie skończyła mi się przed nosem. Na mapie nadal widziałam przed sobą chatkę. Wprawdzie nie bardzo wiedziałam jak do niej dojść i chłopak, który z nami nocował też nie wiedział, ale radził żeby zapytać w sklepie, a sklep interesował nas i tak.

Padało, to było górnicze miasteczko. Już wcześniej długo szliśmy wzdłuż kopalni, góry rozryto, po drugiej stronie doliny piętrzyły się szare kamienne kopce, pewnie hałdy. Potem udało mi się znaleźć skrót, leśną ścieżkę. I prosto z tej ścieżki wpadliśmy do dużego sklepu. Był pusty, słabo oświetlony, słabo zaopatrzony. Z trzech osób, które w nim pracowały jedna (starsza kobieta) nie mówiła po angielsku, drugiej (tym razem młodej) nie interesowało gdzie znajdę bezglutenowe pieczywo (nie znalazłam), trzeci- kasjer powiedział, że nic nie wie, bo jest tu nowy. Pracuje od 3 dni.

Miejscowość wygadała na opuszczoną, ale kiedy szliśmy szosą szukając miejsca gdzie powinien odbić nasz szlak minął nas autobus do Kirkenes. Minął dwukrotnie, bo przy zamkniętej bramie kopalni zatoczył kółko i zawrócił- nadal pusty. I tam właśnie znaleźliśmy szlakowy znak. Ręcznie robione strzałki, a dalej czerwoną literkę T. Było już po zachodzie kiedy strzałki i szlak DNT rozdzieliły się. Nasza ścieżka odeszła od kopalnianej hałdy, literki T odbiegły jej skrajem na wschód. Gnaliśmy lasem, po pięknych granitowych szkierach, z widokiem na jeziorko otoczone wianuszkiem pomarańczowych brzóz. Gdzieś daleko na horyzoncie mignęło nam na moment morze, widziałam drugie miasteczko i jak mi się wydawało ruiny po kopalniach. Było w tym widoku coś bardzo dziwnego, coś nie na miejscu, jakby z innego świata. Dzika, nietknięta ludzką ręką przyroda dotykała hałd i nie było żadnego pomiędzy.

Chatka stała nad jeziorem, za bagnem, które trzeba było sobie jakoś obejść. Wyglądała jak wiatki w prywatnym ogrodach, pewnie można takie gdzieś kupić gotowe. Była nowa i dopiero wewnątrz zrozumieliśmy jej nazwę Lion hytte- postawił ją Lions Club z Kirkenes. Pewnie panie przychodziły tu sobie na ognisko. Nie było miejsc do spania, ale ławki wystarczająco szerokie, a my zadowoleni. Znaleźliśmy drewno więc oszczędnie rozpaliliśmy ognisko, żeby przeschnąć. Nocą przyszła zorza, chmury rozświecały pomarańczowe miejskie latarnie i coś błękitnego, może z portu.

Rano na moment błysnęło słońce, a potem zrobiło się jak zwykle- mżawka. Szliśmy szlakiem, ale był tak słabo oznakowany, że też po lesie, po bagnach, kawałek drogą. Za szosą, co prowadziła do Rosji stała mapka. Do Kirkenes prowadziło nawet kilka szlaków, były też wiatki, ale już nie mieliśmy dla nich czasu. Drugie śniadanie zjedliśmy na wysokiej skale z pięknym (pożegnalnym) widokiem na fiord. Tu, nad morzem nie spadły jeszcze wszystkie liście, brzózki świeciły jaskrawo, mącznica zmieniła kolor na bordowy, chrupały reniferowe chrobotki. Po niekończących się łysych wzgórzach przebiegały plamy słonecznego światła przeganianego zaraz przez ciężkie chmury. Gdyby można sobie wybrać pogodę na ostatni dzień długiej wędrówki- ta byłaby idealna. Niedopowiedziana, nieokreślona. Taka, żeby zaraz zacząć tęsknić za wszystkim co mogłoby się zdarzyć, a nie zdążyło.

Kirkenses zaczęło się nagle, wyrosło z lasu i skał od razu duże. Trochę tam pobłądziliśmy, trochę za długo posiedzieliśmy w sklepie. Trochę zbyt mocno zdenerwowała nas procedura odbierania paczki. Poczta była w markecie. Zostałam pakować zakupy, Jose poszedł sam i wrócił, że nic nie dostanie. Nikt nie mówił po angielsku. Długie hiszpańskie nazwisko wywołało tylko wzruszenie ramion, zupełnie jak Katarzyna Nizinkiewicz w Stanach. -Co powiedzieli?- nie dowierzałam- spytali czy mówię po rosyjsku…

– Ja mówię- wkurzyłam się i ruszyłam z odsieczą. Kolejka musiała mieć ubaw.. Pańcia chciała znać numer paczki. Jose nie pamiętał gdzie go zapisał, ja poprosiłam na piśmie, że nie mogą wydać bez numerka (i zaproponowałam jeden z 4 języków, które znam plus hiszpański portugalski i włoski…) -Przeliteruj -zmiękła w końcu pocztowa pańcia, no to przeliterowałam i trochę to trwało (to prawda, Jose ma upiornie długie nazwisko). Paczek było może ze 20, pańcia przesuwała się wzdłuż nich z prędkością sennego ślimaka i nagle triumfalnie ruszyła do mnie z maleńkim pudełeczkiem. -Nie to- protestowałam, ale ona była pewna swego- przecież widać od razu, że „Jose Antonio”. Fakt, że dalej było inne nazwisko nie zrobił na kobiecie wrażenia. -Bierzcie i znikajcie- Nie chcę- uparłam się- nasze było duże i czerwone, a to jest małe i szare. -To trzeba było od razu mówić, że czerwone! Czerwone trzymamy na wierzchu…

Już nawet nie próbowaliśmy pakować odzyskanych rzeczy do plecaków. W deszczu przelecieliśmy ze 2 kilometry przez Kirkenes taszcząc pudełko i znaleźliśmy najtańszy hotel. Jose wyszedł rano na autobus co jeździ dwa razy dziennie na lotnisko prowadząc ze sobą grupę Rosjan. Wydawali się jednocześnie ucieszeni i onieśmieleni czy wystraszeni światem. Byli bardzo uprzejmi, dukali pracowicie po angielsku. Miałam ochotę spytać czy uciekają, ale Jose uznał, że nie wypada.

Nad fiordem zrobiłam sobie kolejne ostatnie zdjęcie. Wiadomo od fiordu do fiordu, ale to też mnie nie przekonało. Widać jeszcze nie nadszedł właściwy czas, nie dojrzałam jeszcze do powrotu…

Share

Laponia 22 cz20 Sor Varanger

Zwykle trasy długodystansowych wędrówek planuje się tak, żeby jak najszybciej dojść. Gdzieś, zapewne do celu. My jak to my mieliśmy inny problem. Do zagospodarowania była nie przestrzeń, lecz czas. Czas do odlotu Jose. Prognoza zapowiadała deszcz, był koniec września, temperatury troszkę powyżej zera. Szukałam chatek. Szukałam na mapach, w pamięci. I wyszło mi, że musimy teraz dla odmiany pójść na południe. Dzień drogi wzdłuż granicznego płotu do przejścia czy dziury w płocie, którą pokazywała tylko norweska mapa. Dziury miały numery, wydawało się, że to coś znaczy… Nie dowiedzieliśmy się. Szliśmy leśną drogą, początkowo, koło pola biwakowego wyraźną, potem już tylko miejscami wyjeżdżoną. Znikała nam to niby droga w każdych skałach, musieliśmy szukać innego przejścia w każdym bagnie. Deszcz rysował powierzchnię licznych jezior, spłukiwał z brzóz ostatnie, najbardziej uparte liście. Nasączał torf. Teren był piękny, skalisty, wygłaskany przez lodowiec i wiatry, mglisty, górzysty, jesienny. Przekroczyliśmy spory bród i kilka niegroźnych strumyków. Czasem mieliśmy daleki widok, czasem wędrowaliśmy przez gęsty las. Kilka razy szlak się rozwidlił, wybieraliśmy intuicyjnie, byle nie odejść od granicy. W górę i w dół. Nie było monotonnie. Nie marzliśmy, pomimo tego kiedy koło czwartej pokazała się reniferowa chatka poczuliśmy się rozczarowani, że jest zamknięta. To nie była ta, do której zmierzałam, ale przeszliśmy już ze 25 km i w zasadzie to mogło wystarczyć. Radjoaivi, gdzie według map powinno być przejście przez płot, było jeszcze daleko, a zmierzch blisko. Ucieszyła nas dziura wyszarpana w siatce przy chatce. Przeszliśmy i znów wędrowaliśmy wzdłuż granicy, po drugiej stronie. Za rzeką odbiliśmy na wschód i aż do nocy gnaliśmy poszarpanym terenem, przez chaszcze i mokradła na stoku długiego jeziora. Chatka stała w lesie. Była otwarta. Stara, nie wiem klubowa czy prywatna. Widać było, że ktoś się nią opiekuje, ale nie było tu dużych pieniędzy jak w Finlandii. Nie było drewna, gazu, nie było nowoczesnej toalety. To nam oczywiście nie przeszkadzało. Chatka to chatka, zawsze jak pałac. Za każdym razem budzi ciepłe uczucia, głównie wdzięczność. Solidarność, z tymi wszystkimi imionami wypisanymi tępym ołówkiem, czy bladym ze starości długopisem w książki gości. Już czuliśmy, że pokochamy Sor Varanger.

Rano odwróciliśmy się z powrotem na północ i ruszyliśmy w stronę Kirkenes. Padało, świat otulała gęsta mgła. Pojedyncze pokrzywione drzewa wyglądały w niej jak zjawy z baśni, kolory tundry biły po oczach, kalosze wydawały całuśny dźwięk. Jeszcze przed południem chmury, które nas oblepiły przerwały się i na wschodzie błysnęła wstęga błękitu. Z biegiem dnia niebo się oczyszczało i tylko nad Niklem (w Rosji) kominy produkowały ciągle nowe chmury. I tam stale coś się snuło. Nie wiedzieliśmy nawet smog czy mgła.

Fabryki zamknięto o 5-tej i produkcja obłoczków nagle ustała (żeby ruszyć ponownie o 8-mej następnego dnia). Do tego czasu przeszliśmy kilkanaście kilometrów wzgórz. Każda rzeka oznaczała zejście w kanion, szukanie brodu. Większość bagien wymagała obejścia. To było piękne miejsce, ale szło wolno. Na szczęście zdążyliśmy do chatki. Z mapy wydawało mi się, że będzie większa niż ta z poprzedniego dnia, ale było na odwrót. Podłoga z desek leżała wprost na podmokłym gruncie. Wewnątrz stała tylko malutka koza, wypolerowany ze starości drewniany stół i dwie prycze. Na zewnątrz kilka spróchniałych kłód. Jose pozbierał je, poustawiał żeby schły i ruszył z piłą żeby pociąć jedną na szczapki. Czuliśmy się w tym schronie jak w domu. Jak byśmy byli u siebie. Niczego nam nie brakowało, nigdzie nie musieliśmy się spieszyć. Piękny wieczór.

Share
Translate »