Zimno. Lodowato. Zawsze tak jest jak się wychodzi z ciepłego wnętrza- myślałam nie wiedząc, że jest duży mróz. Głęboki cień, pierwsze złoto słońca na szczytach i rozterka- która przełęcz która… Z powodu złamanej rakiety zmieniliśmy plany i zamiast na północ, najkrótszą drogą w stronę Filskebal skręciliśmy na południowy wschód do Svolvaer. Mapa pokazywała stromiznę i rzeczywiście było tam stromo. Pod granią osadził się twardy lód. Odetchnęłam wychodząc na bardziej płaskie. Daleko w dole Jose zakładał raki. Długo udało mu się podchodzić w rakietach, ale na szczęście się opamiętał. Ucieszyłam się widząc jak się wynurza z cienia. Na górze było słonecznie i pięknie. Nietknięty niczyim śladem śnieg. Bezkresny. Otwarty wysokogórski krajobraz. Przypominał nam zimowe Pireneje, poczuliśmy się jak u siebie w domu. Powoli, nie spiesząc się przeszliśmy oblodzoną granią z dalekim widokiem na fiordy, potem stromo, miękko, wprost do jeziora i zdziwienie- na przeciwległym stoku ktoś jest! W rażącym blasku dopatrzyliśmy się grupki narciarzy- przecinali dziewiczy stok. -Piękni- pomyśleliśmy zgodnie (bo tęskniliśmy do nart) i równie zgodnie skręciliśmy w drugą stronę. Po co nam tłok. Tam też ślad. Po godzinie zobaczyliśmy na nim kobietę. Szła w naszym kierunku.
-Dzień dobry, gdzie w Svolvaer można by naprawić rakiety? Kobieta wydawała się zakłopotana. -Może serwis narciarski- podpowiedziałam. Wędkarski, rowerowy.. jakikolwiek. -Jest weekend (nie wiedzieliśmy!), chyba nic już nie będzie czynne, ale lećcie do wyciągu, może tam wam pomogą. To blisko do końca jeziora i w dół- machnęła ręką i wróciła do swojego podejścia. Pomyśleliśmy, że lepiej się pośpieszyć, ale w rakietach nie byliśmy bardzo szybcy. Śnieg miękki, kopny, pozawiewany. Jezioro zaporowe, na brzegach kra, spiętrzony lód. Góry i doły. Gdyby nie ślad pewnie byśmy na coś takiego nie weszli. Potem nartostrada, kawałek płaski jak stół i stok opadający już do samego morza. Aż stanęliśmy, taki był stamtąd widok! Bajkowe miasteczko na tle gór wynurzających się wprost z fiordu! Światło złote, cienie błękitne… Oj chyba już bardzo późno!
Dopadłam do wyciągu pierwsza. Pan obsługujący maszynę tylko zerknął. -Nie pomogę, nie mam narzędzi serwis jest w mieście, otwarty, ale zamkną go za 10 minut. Bieg na parking. Nerwowe poszukiwanie ludzi. -Podwiezie mnie pan do miasta?- nie mogę mam auto pełne dzieci, jeszcze nie wszystkie zjechały… Jose gdzieś z tylu, lód na szosie i barierka. Siadłam, spakowałam rakiety. Zatrzymałam jakiś turlający się spod wyciągu samochód. Starsza pani. Niewiele starsza od nas.-Jasne, wskakujcie może jeszcze zdążymy. Jeden serwis, zamknięty. Sklep sportowy (-Pierwszy raz widzę takie rakiety!) drugi sklep… Norwegia to kraj narciarzy. Rakiety służą im do przejścia kilku metrów z samochodu do hytte… Płaskie bezzębne, myslałam nawet żeby kupić nowe, ale takie w wysokich górach są na nic.
Zrezygnowana wróciłam do pani czekającej na parkingu z Jose. W międzyczasie dogonił nas pan z dziećmi. Opowiedzieliśmy co próbowaliśmy zdziałać i co tu tak w ogóle robimy. -Bo… powiedział nieco skrępowany.- Ja wiem gdzie mieszka polski mechanik. W pracy już go nie będzie, warsztat zamknięty, ale wiem przypadkiem gdzie mieszka… On na pewno będzie to umiał naprawić.- On to na pewno- pokiwała głową nasza pani. Norweg podał jej adres, nadal lekko niepewny czy może zdradzać gdzie mieszka skarb. My też byliśmy lekko skrępowani, ale nie mieliśmy alternatywy. Norweżka podwiozła nas pod ładny domek nad samym fiordem. Zapukałam, nikogo nie było. Usiedliśmy na plecakach i zanim wypiliśmy po kubku herbaty podjechał samochód.
-Dzień dobry- zaryzykowałam po polsku. -Dzień dobry! Trafiliśmy na wspaniałych ludzi.