Nie wiem czemu nie mogłam spać. Marsz w rakietach trochę mi nadszarpnął stawy, uwierały mnie jakieś idiotyczne myśli. W końcu wyszłam z godzinę przed świtem. Nad górą snuły się resztki zorzy. Wróciłam do namiotu po aparat- Tordis ma niskie wyjścia, w puchowej kurtce trudno się zmieścić. Kolana bolą od pełzania po lodzie, do tego szkoda by budzić Jose. Ostrożnie, żeby nie wdepnąć w miękki śnieg wyszłam na górkę skąd wieczorem był najlepszy widok. Zorza bladła, niebo jaśniało, na drugiej stronie fiordu kwitł poranny rumieniec. Pomyślałam, że ugotuję herbatę. Znów ostrożnie, bo jak inaczej w sukience poszłam po wodę. Z garnkiem, termos trzymaliśmy w namiocie. W pewnej chwili śnieg chrupnął. Wpadłam i do buta wlała się woda. Strumyk, który znaleźliśmy wieczorem najwyraźniej nie był jedyny. Wyciągnęłam stopę błyskawicznie, ale było za późno. Nie zawiązałam butów. Zanim obudził się Jose, wyżęłam skarpetę kilka razy, włożyłam, poczekałam aż wsiąknie, znów wyżęłam. Potem nie mając już innych pomysłów włożyłam suchą i powtórzyłam tę samą czynność. Nie było zimno. Walonki grzały nawet w mokrym bucie. Jose popukał się uprzejmie w głowę widząc to, potem jeszcze raz podnosząc garnek, na którym próbowałam suszyć skarpetę- przymarzła oczywiście razem z pokrywką. Musiał być spory mróz. Tłumaczyliśmy to sobie bezchmurną nocą. Rzeczywiście w słońcu szybko zrobiło się ciepło. Zwłaszcza, że znów nie wiedzieliśmy gdzie iść, znów kluczyliśmy w zawieszonych na stoku laskach, obsuwaliśmy się na trawersach, ślizgaliśmy po lodzie. Udało nam się znaleźć ścieżkę i wraz z nią jedyne możliwe przejście- tunelem, naturalną, długą na kilkadziesiąt metrów grotą. Wychodziła na stromiznę z przepastnym widokiem, potem na oblodzone skalne półki, gdzie Jose wyprawiał jakieś wygibasy wkurzając mnie. Dopiero kilka dni później zobaczyłam jak tępe ma raki.
Wejście, zejście idąc wzdłuż morza robiliśmy setki metrów w górę i w dół. Przed południem znaleźliśmy strzałkę wskazującą Napp i kierując się wyjątkowo dobrze widocznymi kopczykami wdrapaliśmy się na skalny próg. Przesmykiem pomiędzy wyspami płynął kuter. Matulki, bo widziany z bardzo wysoka. Chwilkę szliśmy wygodnie po płaskim. Potem bardzo (bardzo) stromo w dół. Widok był stamtąd wprost cudny. Dalekie wyspy, góry, a pod nami Andopen skąd na mapie jest już ścieżka do Napp. Z pół godziny myśleliśmy jak zejść. Sprawdziliśmy wszystkie podejrzane miejsca. Nic. Urwisko, niemal pion, porośnięte grubym lodem, zbyt niebezpiecznym żeby dobrze wyjrzeć. Skały zbyt strome żeby trawersować, nawet gdybyśmy mieli linę nie pokonalibyśmy kilkuset metrów pionu.
Rozczarowanie. Niechęć do powtarzania trudnej trasy i SMS od Edka: uwaga, zmiana pogody. Od jutra chmury i śnieg.
To nas przekonało. Zawróciliśmy, chociaż przez chwilę przekonywałam Jose żeby spróbować wyjść wyżej- szczytami. Nie chciał. Zbiegliśmy szybko, nadal w rakach. Ja szybciej niż Jose. Czekając zbadałam jeszcze drugą ścieżkę, schodziła nad morze na plażę. Pomyślałam, że może dołem jest przejście, ale skały opadały wprost do wody. Kilkanaście nieprzechodnich metrów… i ślad. W pierwszej chwili pomyślałam, że nasz, ale przecież nie byliśmy aż tak nisko. Wychodził z wody- więc zwariowałam-pomyślałam i wróciłam do Jose. W tej sytuacji jeszcze bardziej trzeba wracać. Jose nie uwierzył mi ani odrobinę. Straciliśmy kolejne 20 minut -Musiał przypłynąć łodzią -zdecydował wracając.- Minęliśmy się o włos.
Tak pewnie było. Nieznajomy szedł szybciej niż my więc nie mieliśmy okazji go spytać. Idąc po śladzie, idąc w rakach, bo w pośpiechu już nam się ich nie chciało ściągać wróciliśmy wieczorem do Kilan. Trzykrotnie szybciej niż w tamtą stronę. Wcześniej czasem zastanawiałam się nad tym jaką wartość (czy cenę) ma bycie pierwszym. Eksperymentowanie, poszukiwanie drogi. Teraz miałam to jak na dłoni. Ogromną, to niewiarygodna różnica.
W Kilan wiało i było bardzo zimno. Przeszliśmy kilka kilometrów szosą, potem zabrała nas para Chińczyków. Chcieliśmy wysiąść zaraz za tunelem- bo na mapie był tam fragment szlaku za wyspą, ale kierowca był bardzo ostrożny. Nie było parkingów, tylko ciągłe linie, wiec wysadził nas dopiero przy skręcie do Leknes- jechał na południe. Znów szliśmy szosą, długo, w różowym świetle zachodu. Tuż przed Leknes zeszliśmy na pole udeptane przez jakieś ciężkie maszyny, potem polną drogę. Ulice były już ciemne. -Kemping… nie słyszałem, raczej zamknięty, Hotel? mamy tylko jeden, bardzo drogi… Ludzie przyglądali nam się dziwnie. Tu już nie było turystów. Miasto. Spokojne, ciche, jak to w Norwegii.
-Chodźmy do sklepu, najlepiej do taniego- zdecydował Jose. -Tam ktoś tam nam na pewno pomoże. Znaleźliśmy COOP-a. Chwila na zakupy, potem jakieś krzesełko i dwóch sprzedawców, obaj bardzo uprzejmi. Zwykli ludzie. Poczułam się nagle zmęczona, przypomniałam sobie o wodzie w bucie. Stopa była cała mokra, schowałam ją szybko, bo zabijała zapachem. Jose opowiedział naszą historię. -500 koron byłoby ok? – spytał Pan z wyglądu bliskowschodni. -Jasne!- Kolega zaraz po Was przyjedzie. W Leknes nie ma kemipngu. To 7 km stąd. Drugi pan, ten z kolei stylowo norweski w międzyczasie zrobił nam pyszną kawę.
PS: po powrocie znalazłam opis krytycznego fragmentu szlaku- jest po norwesku, ale sądząc z mapy pokazuje znacznie wyższą trasę niż ta oznakowana w górach. Czyli nie wiem co o tym sądzić. Może komuś z Was uda się to sprawdzić latem?