Queyras cz 3- Abries- Col des Thures

<— Przez całą noc lało, ale nasze wywieszone w łazienkach rzeczy były suche, wodą ociekał tylko namiot (czyli w zasadzie  pałatka ). Pomimo braku podłogi- leśne, zasypane igłami podłoże skutecznie ochroniło wnętrze i śpiwory zostały suche.  Ucieszyłam się, bo z tym namiotem nigdy nie wiadomo. Stawiając go trzeba myśleć o wszystkich możliwych kierunkach spływu wody i już nie raz okazało się, że w środku jest mokro. Zwykle nie oznaczało to wielkich kłopotów, woda wpływała pod folię NRC rozłożoną pod karimatą, ale co jakiś czas moczyła się jakaś część garderoby albo róg czyjegoś śpiwora. Teraz nic. Cudownie sucho. Pałatka waży troszkę mniej niż kilogram i ta zaleta rekompensuje wszystkie jej niedostatki. Jeszcze nie znalazłam lepszego namiotu- ( żeby było jeszcze milej- jest polska i na szczęście niedroga). Niestety nadaje się raczej na lato.

Kiedy poszłam pozbierać rzeczy z „suszarni” trafiłam na jedynych chyba poza nami użytkowników kempingu- parę Francuzów. Powiedzieli, że prognoza na dzisiaj i jutro jest zła i bardzo zła. Ma padać.

Zdecydowaliśmy się w związku z tym na zmianę planów. Północny fragment Queyras- z trzytysięcznikiem- Pic de Rochebrune- pozbawiony wygodnych szlaków, ale mi jeszcze nie znany został odłożony na inny czas- z doświadczeń poprzedniego dnia wynikało jasno, że szlaki nieznakowane i na mapie oznakowane jako niewidoczne w terenie- naprawdę jest bardzo trudno znaleźć. W deszczu i mgle- raczej bez szans.

Postanowiliśmy w związku z tym zjechać jakoś do Chateau Queyras i potem pójść w stronę Saint Veran. Jednak na szosie trafił nam się tylko jeden stop- znajomi  już Francuzi.  Zabawne bo początkowo chyba nas nie lubili- zawiesiliśmy całą łazienkę ubłoconymi rzeczami, a już po krótkiej rozmowie okazali się bardzo miłymi ludźmi. Znali Queyras i odradzili nam błąkanie się w okolicach le Grand Queyras w kiepską pogodę. Szlaki nie do odszukania, dużo nieprzyjemnych piarżysk, trochę ( podobno) trudnych miejsc. Podsunęli nam pomysł wyjścia w drugą stronę z Abries  i nawet nas tam zawieźli.

Pasowało nam to, bo w Abries jakimś cudem była piękna słoneczna pogoda.

Wyszliśmy łatwym GR58 w stronę le Marlit- czyli trochę  w kółko. Mieliśmy zamiar dojść do col des Thures i przenocować w pięknym, znanym mi już biwaku, prościej było oczywiście wyjść bezpośrednio na północ w stronę le Roux- ale tam już kiedyś byłam.

Początkowo szlak prowadzi trawersem pięknie kwitnącego zbocza, potem mija stare zabudowania i kościółek i wspina się do wysoko położonych jeziorek- to popularna- prosta i wygodna trasa. Nadaje się też na rower. Jeziorka już kiedyś widziałam, ścieżka ładna- pełno kwitnących, a jeszcze niewyjedzonych łąk.

Prawdziwe morza kwiatów.

Powyżej jeziorek zrobiło się wietrznie i bardzo zimno.

Szybko wdrapaliśmy się na grań i poszliśmy GR58 D omijając niestety szczyt- Gran Glaiza- na który według naszej mapy dałoby się prawdopodobnie wejść (niby jest to szlak zimowy, ale chyba można spróbować i latem).

Zaczęło padać i czasami pojawiał się nawet śnieg. Pokruszone łupki wklejone w błoto nie były najbardziej stabilnym podłożem i na trawersie, który z braku czasu pokonaliśmy niemal biegiem czułam się z lekka nieswojo- zwłaszcza że widoki wydawały się groźne.

Na szczęście znałam ten szlak więc pomimo mgły uniknęliśmy błądzenia- fragment trawersu Glaizy pokrywa plątanina ścieżek kóz- już tam kiedyś troszkę chodziłam w kółko.

Dość szybko dotarliśmy do położonego poniżej Col Rasis jeziorka, a potem troszkę wolniej w kłębach chmury, która akurat uznała że musi tu wejść, dowlekliśmy się na Col des Thures.  Już niemal o zmroku.

Zejście znałam, więc udało nam się dojść do biwaku, chociaż  niewiele  było już widać. Ten piękny drewniany schron  (zbudowany za własne pieniądze przez grupę przyjaciół ku pamięci ich zmarłego kolegi ) jest naprawdę świetny- w porównaniu z naszym niezbyt ciepłym namiotem-  to pięciogwiazdkowy hotel!

Więcej na temat Queyras napisałam już prawie dwa lata temu. Na końcu tego tekstu są informacje praktyczne.—>

Share

Queyras cz2 Les Lacs- Brunissard

<— Rozbiliśmy namiot na pierwszym płaskim kawałku trawki, nie dochodząc do jeziorek. Trochę szkoda, ale znad Ecrins nadciągała burza. Groźne chmurska były tuż nad nami, zaczynało kropić. Nie chcieliśmy zmoknąć.

Nie od razu spadł duży deszcz. Przez jakiś czas mieliśmy okazję podziwiać piękną, szybko się przemieszczającą burzę, a potem zachód słońca wśród deszczowych chmur.

Dopiero rano obejrzeliśmy stawki. W dolince panował niczym niezmącony spokój. Żadnych znaków ludzkiej obecności. Nawet ścieżek. Zwierzęta pasące się niżej nie zdążyły tu jeszcze podejść i z zielonych soczystych trawek korzystały tylko kozice i świstaki.

Bardzo wiało i było dość zimno.  Szybko podeszliśmy na Col d’ Alpavin.

Nie ma problemu ze znalezieniem drogi, chociaż nie widać znaków czy ścieżki ( na mapie jest opisana jako nieoznakowana). Dość zagmatwane jest natomiast zejście. Różowe kropki wyprowadzają na bardzo strome zbocze, którym jest trudno zejść z ciężkim plecakiem. Nie jest niebezpiecznie, ale to raczej męcząca trasa. Osypujące się kamyki, długie kawałki bardzo stromych, a teraz zmoczonych niedawnym deszczem traw. Brak oznakowania, czy choćby śladu, że ktokolwiek tu kiedykolwiek był. Różowe kropki pojawiają się znów na samym dole, w miejscu gdzie stok opada do polnej drogi i widać już zaznaczone na mapie domki. Być może nie poszliśmy najlepiej i trzeba było to strome miejsce jakoś obejść, ale nie wynikało to ani z oznakowania ani z mapy.

Zeszliśmy na szutrówkę i przeszliśmy przez trzy kolejne malownicze (ale opuszczone) wioseczki, a raczej luźne skupiska starych domków rozrzuconych po kwitnących nieprawdopodobnie bujnie łąkach. To miejsce jest oznakowane jako rezerwat, rzeczywiście jest bardzo piękne.

Padało, ale nie było się gdzie schronić. Domki były pozamykane. Szlaku nie znaleźliśmy. Poszliśmy trawersem przez mokre kwiaty, a potem wdrapaliśmy się jakimś żlebem.  Z Crete de Velloure było już widać przecinający przeciwległe zbocze GR5, a na samej grani znaleźliśmy kilka kopczyków, prawdopodobnie biegły z doliny od Chalets de Taure- na mapie jest taki ( nieoznakowany) szlak.

Poszliśmy stamtąd bezpośrednio na Col des Ayes trawersując kamieniste zbocze. Przejście jest łatwe i nie watro schodzić daleko wgłąb doliny tak jak prowadzi zaznaczony na mapie szlak. GR jest dobrze widoczny z przełęczy i nie ma wątpliwości gdzie iść.

Już chwilę przed przełęczą dopadła nas burza, a wraz z nią gradobicie i  ulewa. Ja zdążyłam się ubrać w nieprzemakalne spodnie i kurtkę, Jose założył tylko pelerynę sądząc, że i ten deszcz minie szybko, a wiatr i tak nas wysuszy. Tym razem jednak zmokliśmy na dobre. Wiało tak, że skupiliśmy się tylko na tym żeby jak najniżej zejść (GR5 to ścieżka, dało się nią poruszać znacznie szybciej niż w dzikim terenie).

Zrobiło się lodowato. Zbiegliśmy do jakieś zrujnowanej stodoły, postaliśmy chwilę pod okapem, który zresztą niewiele dawał i w końcu zdecydowaliśmy się zejść aż do Brunissard. Przenocowaliśmy na niemal pustym, ogromnym kempingu w lesie. W mikro sklepiku kupiliśmy puszkę z groszkiem i mleko (można było jeszcze kupić piwo, gaz do Campngaza i sardynki) a potem zawiesiliśmy całą łazienkę naszymi przemoczonymi rzeczami. Kemping jak wiele we Francji był pozbawiony wygód i tani. Miał prysznice z nieograniczoną ilością ciepłej wody. Fajne miejsce.—>

 

 

Share
Translate »