Pireneje listopad 14, cz6 Certascan

Czekałam na poranne widoki już od brzasku. Tak jak się czeka na oskarowy film. Wiatr ustał i powierzchnia Estany Romedo była gładka jak lustro. Piękna. Miałam nadzieję na cudowną grę świateł. Łaziłam po ośnieżonych skałach łamiąc kruchą skórkę na powierzchni śniegu, jak zwykle powstałą nocą po słonecznym dniu. Sypało mi się do pospiesznie zawiązanych butów, moczyło wysuszone nocą spodnie. Zagrażało znów suchym skarpetom. Nie przejmowałam się. Nic mnie nie mogło oderwać od fotografowania… no może śniadanie. Jose przespał te oczekiwania i wylazł ze swojego worka dopiero widząc jak na wyspie pojawia się słoneczne światło. Trudno nam było stamtąd odejść. Pogoda była fantastyczna. Góry czyste, oświetlone i białe. Aż po horyzont pusto, bezludnie i dziko- tylko my i małe stadko kozic. Możliwe, że niejedno, bo ośnieżone zbocza przecinała siateczka śladów. Niektóre nawet pasowały nam do niedźwiedzia… Nie byliśmy pewni, bo słońce zdążyło je już nadtopić.

Odnalezienie zasypanego śniegiem szlaku nie było łatwe, chociaż to droga, którą dobrze znam. W efekcie dotarliśmy do Certascan dopiero chwilkę przed południem. Sala zimowa była pięknie wysprzątana. To dobre schronisko. Zjedliśmy, Jose wysuszył rzeczy (jego worek biwakowy źle oddycha), posiedzieliśmy, pozamykaliśmy i poszliśmy przez kopny śnieg wokół Lac de Certascan na przełęcz Col de Certascan- wysoką, ale nietrudną. Na tej wysokości (powyżej 2500 m npm) śnieg był głęboki, ponawiewany i miękki. Szło się przez to powoli. Na trawersach, zwłaszcza nad samym jeziorem niezbyt przyjemnie, wyżej czasem troszkę w kółko, tak jak wygodniej i łatwiej. Na przełęczy wiało. Na zejściu śniegu było więcej, wpadaliśmy powyżej kolan. Dotarliśmy tylko do najniższego ze stawków Guerroso.  Najwyższe jezioro było zamarznięte, środkowe na dużych fragmentach zarósł lód, najniższy stawek był odkryty, trawki nad nim jeszcze w miarę suche. Niebo zasnuła warstwa cienkich chmur, zerwał się wiatr, ale noc pod gwiazdami minęła spokojnie i ciepło. Tylko raz poczułam na twarzy kilka kropel, może grudek lodu. Sosny bujały się więc pomyślałam, że to coś pewnie spada z nich. Nieźle mi się tam spało.

Share

Pireneje listopad 14, cz5, Port de Coulliac

Nocą wiatr zmienił kierunek, temperatura wzrosła. Lód na jeziorze nadtopił się na powierzchni i rano woda marszczyła się na nim na kilka sposobów. Wyszliśmy wcześnie, ale straciliśmy ponad pół godziny szukając początku szlaku. Nie był oznakowany i ostatecznie znaleźliśmy go dopiero nad cyrkiem. Podejście jest początkowo strome, potem wychodzi w łagodniejszy, skalisto-trawiasty teren. Przełęcz jest łatwa, zejście wprost w dół byłoby trudne (tak je pokazuje mapa IGN), ale kopczyki prowadzą  trawersem po lewej. Dłuższym ale nieryzykownym. Zimą, przy cienkim śniegu poruszaliśmy się tam bardzo powoli, nieustannie wpadając w dziury. Z gapiostwa nie poszliśmy szlakiem (są znaki) tylko prosto w dół wzdłuż stawów. Teren był podstępny i mokry. Droga dłuższa niż na to wyglądała. Mijając Estany Romedo de Dalt zdaliśmy sobie sprawę, że nie zdążymy już przed zmrokiem do Certascan. Tak naprawdę, nawet nie było nam szkoda. Udało  się znaleźć równe i suche miejsce na ośnieżonej górce pod sosną. Pogoda była piękna i ciepła. Gwiazdy jaskrawe. Leżąc w workach patrzyliśmy jak przesuwają się nad białym trójkątem Pic de Coulliac i staraliśmy sobie wyobrazić jak też wyglądałaby słynna, podobna do japońskiego bonsai wyspa na stawie gdyby choć na chwilkę wyszedł księżyc… Nie mieliśmy szczęścia. Był nów.

Share
Translate »