Wspomnienia z Hiszpanii cz6

Dolina Gistain-Torla

Dolmen w Tella podziwia wycieczka staruszków, wejście na szlak blokuje świeża kupa, dalej też kilka papierzaków. Potem spokój, światło coraz bardziej poziome, nad dolinami wisi cieniutka mgła. Dziurawy asfalt prowadzący w górę doliny przechodzi w szuter. Źródło w Revilla jest suche. Wieś na mapach oznaczona jako opuszczona, ale w jednym z okien miga mi postać mężczyzny. Stary, przygarbiony. Pukam, długo nie podchodzi do drzwi. Napełnia moją butelkę niechętnie, nie pozwala rozbić namiotu. Śpię w dziwnej niedokończonej budowie, szkielecie wielkiego budynku. Porzuconej odkąd pamiętam, przysypanej owczymi bobkami. Z widokiem na Peña Montanesa. Bez namiotu czuję się nocą trochę nieswojo, ale nie warto go było rozbijać, rozłożyłam materac na betonie. Nic nie zasłania widoku. Dach chroni przed rosą, tropik zaparowany poprzedniej nocy schnie rozwieszony na ścianie. Jedynej, za plecami. Nie wiem czemu przypomina mi się osełka, schowana we wnęce framugi pasterskiego szałasu. Chłodna i gładka. Pewnie bardzo stara. Rozbiłam namiot tuż przy zamkniętych drzwiach. Trawa była jeszcze nieskoszona, namiot w niej tonął i dlatego jest teraz taki mokry. Powinnam go była wysuszyć w południe, zapomniałam…

Ranek chłodny, wzdłuż kanionu Escuain głęboki cień. Na podejściu pod Collado Vicenda ukrop. Żar, wlokę się przez kolcolisty i irysy. Morze kwiatów. W potoku tylko resztka wody, zbieram tę odrobinę do kubka, polewam się, potem już ubrana zbieram jeszcze raz żeby zabrać, i rozchlapuję wszystko wywracając się w błocie. Plama na tyłku zasycha natychmiast, jest jak tektura. Nie wykruszam, nie wracam już, nie nabieram, na przełęczy widzę konie i krowy, pamiętam, że mają co pić. Zza grani wynurza się Monte Perdido. Przy korycie tłok. Zwierzęta stoją gęsto, nie odsuwają się kiedy podchodzę. Inne przyglądają się temu niecierpliwie, to prawdopodobnie kolejka. -Pozwól chociaż zajrzeć- mówię do gniadego konia, patrzy smutno, podnosi łeb, na dnie tylko resztka zielonych glonów. Wodzę wzrokiem tak jak, on na hali cielęta, źrebięta, śpią na leżąco… Odchodząc uspokajam się, że ktoś im przecież przywiezie, doleje, albo, że może zejdą niżej jak ja. Aż do dna kanionu znajduję tylko plamy mokrej ziemi, da się coś złapać, ale naprawdę odrobinę, spragniona piję z rzeki, przez filtr, chyba z litr w kilku dużych łykach. Aż do nocy schodzę kanionem Anisclo, myślałam wcześniej żeby wyjść na Faja Pradines, ale podchodzę kawałek i wracam. Ścieżka jest zarośnięta, mylna, potok suchy. Może się za wcześnie poddałam… Nocuję zaraz za wyjściem z kanionu na ścieżce do Nerin. Tuż za granicą parku narodowego. Góry są tu łagodne, lesiste, porośnięte kolczastymi krzakami. Księżyc w pełni, latają nietoperze. Słyszę sowy. Nocą chrumkają koło namiotu dziki.- Cisza!- krzyczę wreszcie- Chcę spać! Na moment milkną, zasypiam, budzi mnie chrapanie. Nie wyglądam z namiotu aż do świtu. Niebo już różowieje, kiedy z gąszczu wynurza się starszy mężczyzna, w berecie, z pasterskim kijem. Staje zdziwiony- spałaś tu? Tu przecież jest mnóstwo dzików! Kiedy mijam wieś, niedaleką, to chyba nawet mniej niż kilometr, kobieta w letniej sukience oddaje klucze do domu na wynajem. Może można tu było przenocować, nie wiedziałam.

Schodzę do Nerin i z każdym krokiem jest mi bardziej żal wysokości. Byłam blisko, trzeba było wyjść ponad kanion w innym miejscu, mogłabym wtedy iść aż do Torli górami. Upał narasta, nabieram w miasteczku wody. -Da się stąd wrócić na grań?- pytam przechodzącego człowieka. -Tak, podejdź pod tamte maszty, trafisz na szlak, to będzie na kawałkach droga- dopowiada, ale już mi jest wszystko jedno. Chcę do góry. Tam pewnie chłodniej.

Szlak jest znakowany na żółto, porośnięty równie żółtymi kolcolistami w pełni rozkwitu. Czasem ścina zakręty drogi, czasem nią biegnie, więc widuję rowerzystów. Krajobraz dziwny, pustynny. Duże podejście. Chyba z 1000m. Zza grani znów wynurza się Monte Perdido, drogą jedzie samochód schroniska Goritz, potem w kłębie kurzu autobus! Widokowa wycieczka… do wieczora minie mnie kilka taksówek 4/4 i grupa wioząca na rikszach niepełnosprawne dzieci.

Zejdę w stronę urwiska Ordesy. Tam już oczywiście pusto więc do wieczora będę patrzyć na wspaniałe widoki. Cały kanion, otwarty, z bliska jak na dłoni.

Skręt na ostatni punkt widokowy jest już nisko. W lesie.  Zmęczona żarem rozpalonych skał (odbijały ciepło jak płyta paleniska) zejdę z nadzieją, że uda się zabiwakować, ale zabrałam zbyt mało wody. Wyjrzę tylko, Dolinę Bujaruelo otula delikatna mgła, Sierra Tendenera jest błękitna jak rysunek akwarelą, parking Ordesa już pusty, został ostatni autobus. Długo będę schodzić leśną drogą, aż z jednego z jej najostrzejszych zakrętów wypatrzę w dole basen pełen wody. Nie uda mi się go potem znaleźć, ale przy Ermita Santa Ana trafię na kanał. Przed świtem obudzi mnie głośna rozmowa i dezaprobata na widok namiotu. Trudno. Nie dałam rady zejść aż do Torli.

-Źle to wygląda- mężczyzna w informacji turystycznej przygląda się mojemu nosowi.- Zgubiłam kapelusz 3 dni temu- tłumaczę się- Tu wszyscy używamy specjalnej maści, kolegę co służy w Guardia Civil nią wyleczyłem. Tylko jej nie ma w aptekach- milknie. -Pójdę po kapelusz- mówię- mogę tu zostawić plecak? -kiwa głową.-To może ja zadzwonię do żony, coś wymyślimy.

Kiedy wracam przymierzywszy wcześniej wszystkie kapelusze w Torli zderzam się w drzwiach z kobietą. -Mam- cieszy się pan z informacji. Żona kupiła wczoraj nową porcję, ale my jeszcze trochę mamy- kiwa głową w stronę kobiety. Dziękuję jej i podejrzliwie patrzę na czarną maść. -Smarujesz rano i nie myjesz twarzy, najwyżej raz dziennie. Cieniutko, to jest na wazelinie. – Nie chroni przed słońcem?- upewniam się- Nie, tylko leczy oparzenia, przed słońcem chroni kapelusz, nigdy go nie zdejmuj!

Share

moja kwarantanna

Wszyscy narzekają, więc głupio mi przyznać, że w sumie byłam zadowolona. Święty spokój, niczym niezmącony rytm dnia, świeże powietrze. Ruch w ogrodzie. Dobrze, że był taki zapuszczony inaczej zabrakłoby mi pomysłów co zrobić. Wiem, że troszkę go przy tym zdradziłam deklarowałam dzikość, a nieco ją ukróciłam.

Po przebudowie u sąsiadów zmieniło się światło. W ciemnych kiedyś miejscach gdzie radził sobie tylko bluszcz pojawiła się szansa na konwalie i dąbrówkę, barwinek, dzwonki, tojady, orliki, zawilce i paprocie. Z obcych gatunków pozwoliłam sobie na ciemiernik, który dostałam od Leśnej (rósł w ogrodzie jej babci od czasów austriackich) i ciemiernik cuchnący, który przypomina mi Pireneje (zamówiłam, jeszcze nie przyszedł). Sypnę jeszcze nasion niezapominajki. Mam nadzieję, że ten zestaw ładnie zdziczeje.

Moje góry-skalny ogródek, dostają teraz mniej światła. Na razie nic złego się nie dzieje, poczekam zanim się zacznę martwić. Panuje tam równowaga, a to dla mnie największy sukces. Chciałabym żeby tak było wszędzie.

Przy okazji zmian w ciemnej części bardzo się napracowałam. Kopałam, nosiłam, przerzucałam ziemię i kamienie. Cały dzień na dworze, w ruchu i jak w górach organizm dostosował się naturalnego rytmu nocy i dnia. Budziłam się chwilę przed świtem i po zmierzchu miałam ochotę iść spać. Wiosna na własnej ziemi była dla mnie dość egzotyczna, Pireneje, Laponia, Lofoty… Wyjeżdżałam w marcu co roku, od lat. W zeszłym sezonie przegapiłam marzec, kwiecień i maj. Nie widziałam jak kwitną tulipany wsadzone jesienią 19 roku. Nie wiedziałam czy nie zmarnieją, nie uschną, a rozrosły się jak na kaukaskiej łące i każdy ma pąk. Przesiedziałam w domu 20 dni. Codziennie coś zakwitało. Przebiśniegi, wiciokrzew, krokusy, śnieżniki, fiołki, dereń, mahonia, przylaszczki, dzika śliwka, forsycja, szafirki, jeden tulipan, malutki sympatyczny chwast, nie wiem co to.

Zostało jeszcze dużo myślenia, nie wiem jak zasłonić dom sąsiadów, jest od południowego zachodu i rzuca cień, siedząc teraz obserwowałam słońce, jak podnosi się codziennie coraz wyżej i w końcu wydostaje nad jego dach. Po południu ten dach jest jak lustro, doświetla miejsca wcześniej nie oświetlane. Muszę na nowo rozrysować mapę ogrodu, nauczyć się gdzie jaśniej gdzie ciemniej. Pewnie powiedzą mi to drzewa. Łysy kiedyś od południa cis porósł szczeciną świeżych igieł. Odwróciła się do światła laurowiśnia, skręca jabłoń. Im będzie lepiej, są w półcieniu. Trudniej cieniolubnym roślinom, które nagle wylądowały na słońcu. Przypaliły się trochę języczniki, zżółkł bluszcz, pękła kora na rododendronie. Dziwne myśleć, że mój ogród przeżył już budowę domu tuż za płotem, wzrost dużych leśnych drzew i ich wycinkę, rozbiórkę tamtego domu i kolejną budowę. Z tej perspektywy ludzie, ich krzątanina, ich plany wydają się bardzo nietrwałe. Wobec cisa, który może przeżyć tysiąc lat. Wobec sosny czy jabłoni. Nawet bluszczu.

To trochę niezręczne uczucie. Izolacja jeszcze je pogłębiła.

Share
Translate »