Canon EOS 500N- siedemnastoletni test

Mam dylemat. Sprawa gryzie mnie już od kilku tygodni i chyba sama sobie z nią nie poradzę. Od kilkunastu lat fotografuję góry analogowym Canonem EOS-em 500 N. Być może nadszedł czas, żeby go wymienić, ale zupełnie nie wiem na co. Poczytałam o wielu różnych aparatach. Pomęczyłam mojego cyfrowego EOS 400 D. Blisko cywilizacji i w pracy to niezły aparat, niemniej przy długim łażeniu w oddalonych, bezludnych miejscach ma zbyt dużo wad.

W celu gruntownego przemyślenia postanowiłam odświeżyć sobie wszystko co wiem o moim analogu. Przejrzałam nawet instrukcję obsługi. Tak łatwiej mi go porównać z internetowymi opisami współczesnych aparatów.

Moja „recenzja” wygląda  tak:

Odporność na warunki atmosferyczne: Producent zaleca ochronę prze deszczem i śniegiem, ale w praktyce ten aparat jest niewiarygodnie odporny na wilgoć, marznięcie i zamoczenie. Miałam go na każdym opisanym na blogu górskim wyjeździe i na wielu innych nieopisanych. Nie ma problemu żeby wyjść z nim na deszcz, trzymać przez dwa tygodnie na mrozie, naprzemiennie schładzać do -20 stopni C i ogrzewać do +20 (np. wchodząc do schronisk). Wiele znanych mi cyfrówek w identycznych warunkach padło.

Podobnie jest z przegrzewaniem. Noszę aparat na pasku zaczepionym za pas biodrowy plecaka. Przez 2 miesiące w roku (od kilkunastu lat) jest na silnym słońcu. Nic mu się nie stało.

Nie wiem czy się przyznać, ale nigdy go nie czyściłam. Przecieram tylko to co dostępne z wierzchu. Nie przechowuję go w miejscu chłodnym, suchym i wolnym od kurzu, jak zaleca producent tylko w dość zakurzonym i raczej wilgotnym domu, generalnie wcale go nie oszczędzam.

Wbrew ostrzeżeniu z instrukcji po ok 17 latach wyświetlacz ciekłokrystaliczny nie stracił ani odrobiny ostrości, a baterie działają nawet na dużym mrozie z tym, że wtedy rozładowują się szybciej.

Wytrzymałość mechaniczna : Aparat jest bardzo lekki. Plastikowy, ale niesamowicie wytrzymały. Spadł już wielokrotnie, raz spadliśmy razem, ja się trochę potłukłam, aparat na szczęście wcale. System mocowania obiektywu wydaje się delikatny. Rzadko zmieniam szkła, więc to nie ma wielkiego znaczenia. Bagnet działa bez zarzutu.

Zasilanie: EOS 500N prawie nie potrzebuje prądu (prawie czyni jednak wielką różnicę i czasem chciałabym żeby zwalniał migawkę bez baterii, ale tego nie robi ). Aparat zasilają baterie  CR123A (3V).  Zmieniam je mniej więcej raz na parę miesięcy czasem rok. Są trwałe i wytrzymują nawet kilkunastodniowy mróz, czy  tygodnie w deszczu i mgle. W razie czego dość łatwo je kupić, znacznie łatwiej niż zapasowy film.

Filmy: Niestety bez względu na długość filmu mój aparat widzi tylko 24 lub 36 klatek, częsta dodatkowa klatka marnuje się.

Film jest przewijany do końca, przy przypadkowym otwarciu (głupota, lub upadek) psuje się tylko to co na wierzchu w praktyce 1-2 klatki. Wkładanie i wyjmowanie rolki jest proste i działa bezawaryjnie pomimo tego, że niejednokrotnie otwierałam aparat w bardzo niesprzyjających warunkach*.

Ostrość: Aparat ma trzypunktowy pomiar ostrości. Nie ma problemu z ustawianiem go na wybrany punkt. Nie zauważyłam żeby autofocus się kiedykolwiek pomylił. Pojawiające się co jakiś czas błędy (1-2 na 100 klatek) są moje.

Autofocus nie działa przy słabym świetle, nie pomaga lampka służąca do redukcji efektu czerwonych oczu. Niekontrastowego obiektu w ciemności nie da się sfotografować z AF.

Automatyka : EOS 5oo N ma sporo programów. Nie używam pełnej automatyki, programu do zdjęć nocnych (bo włącza się lampa), programu do fotografowania elementów bliskich – z tego samego powodu. Robiąc zdjęcia roślinom lubię rozmywać tło, a automatyka „z kwiatkiem” ma w tej kwestii inne zdanie. Preferuje duże głębie ostrości (i przesłony), czasy wychodzą krótkie, więc uparcie włącza się lampa. Nie używałam automatycznego ustawiania głębi ostrości, ale w najbliższym czasie spróbuję. To niestety zwykle wymaga statywu, bo ten program lubi długie czasy.

Zwykle fotografuję w trybie preselekcji przesłony.

Lampa: Nie używam lampy błyskowej-  bo spłaszcza obraz, mam dobrą zewnętrzną lampę, ale nie noszę jej w góry.

asphodel, to zdjęcie zrobiłam z wbudowaną lampą błyskową. Pięknie rozświetliła mgłę
lubię ostre kontrastowe oświetlenie i z tym zarówno aparat jak klisza radzą sobie doskonale.

Programu do zdjęć seryjnych (czyli też fotografowania przy krótkich czasach) nie używam, bo woli czulszy film ( i bo to zbyt drogie). Prawie zawsze mam w aparacie ISO 200, więc jeśli bardzo zależy mi na krótkim czasie ustawiam go w trybie TV. Przy okazji- jakość zdjęć zależy też oczywiście od użytego filmu, ale to inna historia.

Wrzesień 2009, zdjęcie wykonane na czarno białej kliszyZa to program do krajobrazu jest niezły. Jedyne nad czym trzeba pomyśleć to wybór punktu pomiaru światła, niekoniecznie centralny, trzeba go sobie wybrać, najechać centralnym punktem, nacisnąć spust migawki do połowy, przesunąć i sfotografować. To bardzo szybkie, szybsze niż grzebanie w ręcznych ustawieniach (zwłaszcza bez okularów).

W trudnych warunkach (tylne światło, ciemność, deszcz) lepiej pracować w ręcznych trybach, bo aparat bardziej precyzyjnie pokazuje czy ekspozycja jest prawidłowa. W przypadku umocowania aparatu w statywie przydaje się możliwość (jest bardzo ograniczona) ręcznego wyboru punktu pomiaru światła.

Mój aparat ma jeszcze jedną funkcję, której nigdy nie używałam**. Możliwość bardzo długiego naświetlania, nawet kilkugodzinnego. Oczywiście potrzebny jest i statyw, i kabelek do zdalnego wyzwalania. Obu tych rzeczy jak dotąd nie miałam w górach. Jak wiecie, dla mnie bardzo ważna jest waga. Nocne zdjęcia zrobione tym aparatem powstały na 30 sekundowym naświetleniu przy użyciu samowyzwalacza.

EOS 500 N to w założeniu aparat dla amatorów, ale z wykonanych nim zdjęć powstała i książka Wędrówki Pirenejskie i wiele moich prasowych artykułów. Nim zrobiłam też wszystkie górskie zdjęcia z bloga (z wyjątkiem letniej Korsyki i Maroka- tam miałam cyfrówkę).

kłęby mgły. Pireneje, czerwiec2010,w pierwszej chwili, wydawało mi się, ze to zdjęcie ejst nieostre, ale to tylko mgła, aparat widzi więcej niż oko, w rzeczywistości mgła wydawała się gęstsza, aż wciskała się do namiotu.
kłęby mgły. Pireneje, czerwiec 2010,w pierwszej chwili, wydawało mi się, że to zdjęcie jest nieostre, ale to tylko mgła, aparat widzi więcej niż oko, w rzeczywistości mgła wydawała się tak gęsta, że aż wciskała się do namiotu. Na zdjęciu widać tylko rozmycie.

Fotografowanie na filmach ma wiele wad. Cena, niemożliwość zobaczenia na miejscu co wyszło. Przymus noszenia wielu zapasowych rolek. Ma też zalety. Film jest łaskawszy, toleruje niewielki błąd, ma znacznie większą rozpiętość tonalną,

Udają się nawet zdjęcia robione pod światło czy w bardzo silnym  słońcu w środku dnia.

Alpy lipiec 2013, zdjecie wykonane w samo południe

Na kliszy rozmazane przez małą głębię ostrości tła są zawsze piękne.

przylaszczki, mała głębia ostrości sprowadziła las w tle do uproszczonego rysunku

Niebo zwykle nie wygląda jak blacha, dobrze zrobione skany z negatywów można bardzo silnie powiększać. Wydrukowałam już niejeden baner.

Abstrahując od tych twardych argumentów w filmie jest magia, a poukładane bezpiecznie negatywy dają poczucie sukcesu- to coś namacalnego i trwałego. Realne osiągnięcie.

cały urok leży w cieniach, Pireneje, marzec 2011

Oczywiście fotografując tym archaicznym sprzętem muszę zapomnieć o panoramach, czy filmikach. Też o jakości HDR, chociaż ten aparat ma funkcję automatycznego robienia trzech ekspozycji na raz i można by z nich uzyskać zdjęcie HDR w jakimś programie. (Pytanie na marginesie- czy cienie są naprawdę wadą?)

Wschodnie Pireneje, październik, 2010, ta fotografia byłaby nudna bez cieni

Mogę za to tygodniami trzymać się z dala od cywilizacji, bo nic nie wymaga ani prądu ani nawet nowych baterii.

I jak myślicie czy jest jakaś cyfrówka, która mi zastąpi EOSa 500 N?

Pomijam oczywiście takie, które kosztują fortunę i ważą tonę. EOS z obiektywem 28-80 (standard) waży tylko 450 g. To wąski zakres zooma, ale jak widzicie jakoś sobie z nim radzę. Wolałabym trochę jaśniejszy obiektyw, czasem brak mi teleobiektywu, a czasem szerokiego kąta. Poza tym mój analog w zasadzie nie ma wad.

Dla porównania moje cyfrowe zdjęcia ( zrobione w cywilizacji EOSem 400D wyglądają np tak. Liczę na Wasze opinie, bo szczerze mówiąc troszkę się w tym pogubiłam :)

PS (sierpień 14): od kilku miesięcy fotografuję (też) EOS-em 5D. Ten stary aparat o matrycy wielkości klatki filmu małoobrazkowego i stosunkowo małej ilości pikseli daje obraz najbardziej zbliżony do kliszy. Podobno jest w tym najlepszy, ja jednak stale widzę różnice i nie wydaje mi się, żebym miała ochotę całkowicie zrezygnować z mojego starego analoga.

Dla porównania: norweskie kwiatki na kliszy i cyfrowe. Jest różnica prawda?

* ( wrzesień 2014) po 18 tu latach coraz częściej zacina się mechanizm przewijania filmu. Rolka jakby utyka i czasem nie da się przewinąć do końca.

PS: konkursy fotograficzne preferują cyfrowe zdjęcia, ale na szczęście nie wszystkie. Popatrzcie tu :)

 

Share

po płaskim- czyli mój sierpień w mieście

Jak pewnie zauważyliście w sierpniu zawsze siedzę w biurze. Wszyscy inni są na wakacjach, ale ja chyba nawet wolę swój pozasezonowy wolny czas. Tak czy siak latem niewiele się dzieje, a mi oczywiście bardzo brakuje gór, a przede wszystkim chyba zmieniających się krajobrazów, bezludnych miejsc i ruchu.

Postanowiłam wczoraj zrobić eksperyment. Wzięłam aparat (cyfrowy, ale z moim ulubionym sprawdzonym w górach obiektywem), spakowałam plecak (malutki, ale zmieścił się polar, wieczorami już u nas zimno) i wyruszyłam z  psem na naszą ulubioną i niestety wielokrotnie już przechodzoną trasę. Byłam ciekawa czy uda nam się spojrzeć na nią świeżym okiem, tak jakbyśmy widziały ją pierwszy raz.

Żeby wyszło w pełni jak w górach całą tą trasę opiszę. Jeśli ktoś z Was przypadkiem mieszka blisko, to całkiem ciekawy spacer. Zwłaszcza latem, kiedy z powodu urlopów zainteresowanie naszą niewielką rzeczką bardzo spada.

Dąbie to peryferyjna szczecińska dzielnica. Niemalże koniec świata. W każdym razie kończy się tu kilka dróg, między innymi biegnąca z miasta ścieżka rowerowa. Trochę szkoda, bo tu dopiero zaczyna się najciekawsze. Ścieżka urywa się niespodziewanie na skrzyżowaniu Drogi Świętego Jakuba z opisaną w szwajcarskim przewodniku trasą rowerową na Mazury. Od tego miejsca (niedaleko jest pętla autobusowa) należy skręcić prosto w las (uprzednio przekraczając zmierzającą nad morze asfaltową szosę). Dalej lasem, prosto mniej więcej na południowy wschód. Nie da się zabłądzić.  Za torami trzeba skręcić w prawo i brnąc przez piękny biały piach (tu kiedyś kończył się Bałtyk) minąć drogę do Wielgowa.

Cały ten teren porasta suchy sosnowy las z płatami kserotermicznych muraw i kępami wrzosów. Bliżej szosy bujnie rozrósł się jakiś gatunek tawuły (wierzbolistna albo douglasa?). Pewnie uciekinier z zapomnianego już klombu, najprawdopodobniej posadzony jeszcze przez Niemców. Musi być bardzo odporny, bo rośnie i kwitnie w czystym piachu.

Za szosą brzegiem ozdobionego śnieguliczkami i jaśminem lasu dochodzi się do dzikiej plaży nad Płonią mijając po drodze nowe drewniane piknikowe altanki.

Dalej w dół rzeki. Chaszcze, nawłocie, rzadki las, ogólnie gęsto bezludnie i dziko. Pachnie mięta, kwitną niezapomniajki. Sporadycznie trafiaja się pokrzywy.

Trzeba przejść przez kolejowy most (uwaga na dziki, kiedyś mnie stąd wygnały). Potem wzdłuż działek, cały czas mniej lub bardziej ubitym brzegiem Płoni.

W niedzielne popołudnie w okolicy ogródków kręciły się stadka kaczek, być może spodziewając się karmienia.

Za kolejnym mostkiem kolejna plaża. Tym razem weszłam do wody razem z psem. Rzeka ma tu piękne piaszczyste dno, troszkę dalej zarośnięte bujną roślinnością.

Dalej po prawej nieco na górce okazała piaszczysta wydma- plac zabaw, plaża, piaskownica, teraz wyludniona. Z tyłu ktoś zrobił ciekawy skalny ogródek. Po lewej na drugim brzegu mieszka Pan Bezdomny.

Nie wiem czemu w weekendy zawsze suszy pranie. Widujemy go czasem w rzece jak w masce do nurkowania poławia skarby czymś w rodzaju sitka.

Kawałek dalej rzeka zbliża się do cywilizacji. Kolejny most nad sztucznym progiem to ulubione miejsce wędkarzy. Na wysokości dworca kolejowego, wciąż ukryta wśród wielkich drzew Płonia wpływa do starego parku, a ścieżka zamienia się w piękną alejkę.  Ławeczki, altanki i miejsca grilowe i tak aż do końca Dąbia.

Za drogą Płonia rozlewa się szerzej i zwalnia. Na brzegach cumują łodzie i małe kutry. Suszą się sieci.

Można tam kupić świeże ryby i wynająć jakiś pływający sprzet. Latają czaple siwe. Porcik wygląda bezludnie i sielsko. Sama byłam zaskoczona. Nie znałam tego miejsca.

Gruntowa droga omija ten zakątek i przez zarośla niecierpków

wchodzi w liściasty las ciągnący się aż do ujścia rzeki, bagnistego wąskiego cypla z dalekim widokiem na szczecinski port.

Zimą, kiedy nie ma rozbuchanych kwiatów, a błoto solidnie zamarza daje się tamtędy przejść aż na plażę nad Małym Dąbskim- eleganckie kąpielisko zakazujące wstępu psom.

Tym razem nikt nie pilnował. Doszłyśmy tam okrężną drogą (z powrotem do Dąbia, a potem ścieżką rowerową). Samba włączyła się w towarzyski mecz siatkówki, a ja bez statywu, więc na leżąco sfotografowałam z pomostu zachód słońca.

Zawsze jest piekny. W każdym razie zawsze, kiedy nie pada.

To jedna z rzeczy, które mnie bardzo zdziwiły w Szczecinie. Słońce codziennie zachodzi tu bajecznie kolorowo. Może dlatego, że nic nam go nie zasłania?

I to by było na tyle… Trudność trasy niewielka chyba hmm… T0 :) ( pokrzywy i trochę błota, dwa nasypy kolejowe i kopny piach). Czas- jakieś 3 godziny, zależnie od tego kto i jak długo się kąpie. Ja byłam zadowolona. A jak Wam się podoba?

 

 

 

Share
Translate »