Gomera cz9 San Sebastian

Tego dnia już się nie spieszyliśmy. Do San Sebastian zostało kilka kilometrów, mniej niż 10. Wraz z naszym odjazdem kończyła się piękna pogoda. Poranek był pochmurny, potem kilkukrotnie łapał nas deszcz. Wiało czasem bardzo silnie, kiedy wychodziło słońce wracał upał. Byliśmy przecież w Afryce.

Tak jak codziennie przez ostatnie 18 dni wstaliśmy przed wschodem słońca i odliczaliśmy minuty czekając aż wyskoczy z oceanu. Atlantyk był spokojny, fale małe, ale chrobot na kamienistej plaży nadal głośny. Ruszyliśmy pod górę w stronę przełączki, którą widzieliśmy schodząc poprzedniego dnia. W dolinie pachniały mokre tamaryszki. Edek jak zwykle pobiegł, więc kiedy na grani dopadł mnie deszcz, siadła widoczność nie miałam pojęcia gdzie znikł i przez chwilkę bałam się czy nie skręcił przypadkiem na szczyt. Zapomniałam, że to nie Jose. Edek się raczej nie myli… Zastanawiając się gdzie jest, zmieniłam obiektyw (pomimo deszczu, pod nieprzemakalnym płaszczem). Kanion -Baranco Cabrito z tego miejsca wyglądał pięknie. Wulkaniczne urwiska we mgle. Złote wilczomlecze, bardzo dziko. Widok w dół też ładny, chociaż jeszcze bardziej szary, przez strugi deszczu. Daleko, już prawie nad oceanem przesuwała się czerwona kropeczka… Edward. Pobiegłam. Stromo, kamienistym korytem rzeki, wśród skał. Na plaży byli jacyś ludzie i mały domek, być może pusty. Dalej szliśmy kawałek razem. Szlak wspiął się na urwisko, ponad oświetlone klify. Edi znikł mi za horyzontem. Zawsze był szybszy. Jego pirenejskie czasy przejść mnożyłam sobie zwykle przez 2. Teraz, kiedy oboje szliśmy z plecakiem różnica nie była aż tak ogromna, ale tak czy siak w naszą wspólną wędrówkę wpisały się długie okresy czekania, a na wszystkich moich zdjęciach Edek wygląda jakby biegł, ani razu nie uchwyciłam go z obiema nogami na ziemi.

Przecięliśmy jeszcze jeden kaniom, płytszy i bez tylu podejść i zejść. Pokazał się widok na port, minęliśmy znajome już biwakowe miejsce, zeszliśmy. Ponieważ prom odpływał dopiero za kilka godzin połaziliśmy troszkę po mieście. Chciałam zajrzeć do sklepu gdzie przed 10 dniami kupiliśmy kapelusz dla Edka (zastąpił czapkę zgubioną na Hierro), ale wszystko było pozamykane. Siesta. Na przeciw baru gdzie zjedliśmy lunch był butik- ten wyjątkowo otwarty. Zaciekawił mnie, więc zajrzeliśmy. Stroje dla hipisów. Falbaniaste spódnice, koszule w jaskrawe wzory. Nadruki z buddą. Męski manekin w  białej sukience. Nawet ładnej. Wszystko to trochę zbyt wystylizowane, przesadne i przez to w pewien sposób sztampowe. Jakby kalka.

Po ulicach czasem przesuwał się ktoś ubrany tak, że nie sposób było go nie zauważyć. Kobieta w mega długiej spódnicy i zawadiacko przekrzywionym berecie. Alpejski filcowy  kapelusik ozdobiony pióropuszem, jakiego nie powstydziłby się sam Winetou. Gomera jest niezwykłym miejscem, nigdzie wcześniej nie widziałam tak doskonalej symbiozy – niebieskich ptaków i bogaczy, luksusu i beztroskiego minimalizmu zmieszanych i tolerujących się nawzajem bez zastrzeżeń. Bezmiar luzu bez śladu zadęcia.

Po południu odpłynęliśmy na Teneryfę. Złapaliśmy autobus, podjechaliśmy w stronę lotniska. Przy górze oznaczonej jako rezerwat przyrody był kemping. Niewygodny, nawet niezbyt przyjemny. Recepcjonistka kazała zapłacić depozyt (20 euro), okazało się, że chodzi o kluczyk. Było po zmroku, ale postanowimy go wykorzystać. Otwierał wyście na plażę. Montana Roja okazała się samotną górą. Suchą, bez roślinności. Oświetlona lampami lotniska, otoczona maszynami budowlanymi wyglądała trochę jak hałda. Ciekawa, ale nienaturalna.

Minęliśmy ją jeszcze raz o świcie idąc na lotnisko. Przez zarośla kaktusów, kamieniste jary, obok plantacji bananów. Ładnie. To niedaleko, zajęło troszkę ponad godzinę i tylko raz musieliśmy przeskoczyć płot. Na Teide leżała odrobinka śniegu. Niebo znów było błękitne. Kwitły bugenwille.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »