Góry Pontyjskie i Mały Kaukaz cz10

Znak przy zacienionym bruku wskazuje halę. Nazywa się yayla jak w Turcji, i wobec wszechobecnych krzyży poustawianych na każdym wzgórzu tak jakby wymierzono je w równie gęste meczety po przeciwnej stronie doliny wydaje nam się to bardzo dziwne. Jeszcze bardziej kiedy przez zaporę z krzyży przedziera się przedpołudniowe wołanie muezinów. Dźwięk płynie falami, jakby każdy kolejny meczet zaczynał z opóźnieniem. Melodia już oswojona i dobrze znana, nagranie z taśmy lub radia powtarzane w każdej wsi. Na skraju lasu cichnie wygłuszone przez stare drzewa, wilgotny gąszcz. Oglądam się ostatni raz w stronę doliny, Jose, który został w tyle rozmawia z kierowcą ziła. I zaraz podjeżdżają razem. Paka jest bardzo wysoka i nie ma stopnia jak w Turcji. Nie chcę się cała wysmarować błotem, nie wiem nawet czy dałabym radę się tam wciągnąć, więc siadam w szoferce, a wesoły mężczyzna w wojskowym stroju wskakuje zgrabnie i siada na jakiś gratach obok Jose. Ślad kół, którym tu przyszliśmy wpada w tunel. Błotniste ściany sięgają ponad nasze głowy, droga jest wąska, tak że ził niemal się ociera o boki, kierowca schyla się nad kierownicą i z całej siły, nie zwalniając ani odrobine kręci zamaszyście aż pot mu się skrapla na czole. Myślę jakie to szczęście, że nie zdążyliśmy tu wejść. Nie ucieklibyśmy, on by nie zahamował, a gdyby spróbował zwolnić pewnie by w tym błocie utknął na dobre. Ponad lasem leży pasterska wieś. panowie zapraszają na kawę, wesoły zeskakuje z paki i rusza w kierunku jednego z domków z moim plecakiem zarzuconym na jedno ramię, jakby był bardzo lekki. Drugi otwiera maskę i wlewa do chłodnicy wodę z potoku. Silnik paruje.

Zanim porozwieszamy do suszenia swoje rzeczy panowie znikają (pojechali po drewno), a pani oderwana od warzenia serów parzy nam kawę. Bo choć to nadal yayla, pije się tu kawę nie herbatę. Domy są drewniane, na skraju urwiska stoi malutka kamienna cerkiew, zwierzęta, otwarty złoty płaskowyż wyglądają tak samo jak w Turcji.

Idziemy bez ścieżki, w kierunku większej, już opuszczonej na zimę wsi, za granią. Prowadzący z niej ślad kół dobija do polnej drogi, ale musimy z niej zejść bo zbliża się za bardzo do granicy. Próbujemy wędrować grzbietami, ale jest stromo, kamieniście i idzie nam to zbyt wolno. Wygodniej zejść i iść po trawiastych halach, zwłaszcza że chmury opadają i dosięga nas zimna mgła. Na stokach po prawej złoci się i czerwienieje niziutki las, po lewej widzimy Kaukaz. Słońce wciśnięte pod chmury grzeje i nagle na wprost nas pojawia się grupka turystów! Pierwszych jakich spotkaliśmy tej jesieni. Gruzini, szukają miejsca na biwak. Zamieniamy z nimi kilka słów, miło porozmawiać po angielsku. Są grupką kolegów z pracy, wybrali się żeby okrążyć cały masyw i w przeciwieństwie do nas mają przepustki.

Za grzbietem pojawia się wspaniały widok na pustynną, skalistą dolinę. Leżą w niej miasta Achalciche i Aspindza, i być może z tego powodu powietrze jest zamglone, mętne. Trafiamy na szkielet szałasu, zakręcamy w coś jakby ścieżkę, grzęźniemy w bagnie. Pod wieczór znajdujemy wprawdzie wodę, ale zrywa się lodowaty wiatr, a nigdzie nie jest płasko. Słońce zachodzi kiedy zbiegamy zakosami polnej drogi w kierunku dachów, które wypatrzyłam niżej. W lesie są rozwidlenia, skręcamy w nie na chybił trafił. Stąd już nie widać naszego celu. Raz trafiamy w ślepy zaułek i wracamy. Po ciemku przecinamy wielką polanę gdzie stoi ruina domu. Zabudowania, które z góry wydawały się wsią pozarastały. Trawa, krzaki po pas, młody las. Zagony pokrzyw i malin. Latarki wymacują resztki obórek, ruiny wpół zawalonych komórek. Sprawdzamy je kolejno i w ostatniej znajdujemy pomieszczenie dla ludzi. Dwa metalowe naderwane łóżka, solidne drzwi. Cieszą bo wokół mnóstwo niedźwiedzich kup. Do szczęścia, brakuje nam tylko wody, ale niestety nigdzie jej nie ma.

Noc jest mroźna, poranek piękny. Droga w dół nieoczywista, ścieżki zarosły, przedzieramy się lasem, urwiskiem, zawracamy przy nieprzechodnim kanionie, drapiemy w gąszczu. Pierwsze krowie placki zwiastują możliwość sukcesu, ale dojście do drogi zajmuje nam kilka godzin. Zwierzęta snuły się po lasach, wydeptały labirynty, schodzimy, wracamy. W końcu słyszymy psy i wychodzimy na koniec polnej drogi i za potokiem na szerszy trakt. Na mapie jest ścieżka, ale zaczyna się przy zabudowaniach otoczonych przez prawdziwą sforę, jest tam chyba ze 20 owczarków i choć widzimy z daleka źródło boimy się podejść. Próbujemy ominąć, ale po godzinie wracamy. Nie ma innego przejścia. Teraz widać też sylwetki ludzi. Krzyczą, ale zwierzęta ich nie słuchają, zamiast mostkiem przechodzimy przez potok i uciekamy jak najszybciej się da. Polna droga opada wzdłuż rzeki.

Mija nas ciężarówka żołnierzy, zwalniają, ale nie legitymują nas, pytają tylko dokąd i skąd. Przed mostem pojawiają się nowe znaki, a raczej przygotowane pod nie puste tablice i gołe słupki. Za mostem przesłuchuje nas mężczyzna po cywilnemu, prosi o dokumenty, pokazuje gdzie nabrać czystej wody. Wyżej ukryty w krzakach siedzi leśny strażnik. Zamieniamy z nim kilka słów i jak to Gruzin zaprasza do piknikowego stolika, wyciąga z samochodu śliwki i orzechy (ma pełne skrzynki), strząsa dla nas gruszki z ogromnych porzuconych drzew, musiało tu być kiedyś gospodarstwo. Wokół wala się pełno śmieci.- Ludzie to świnie- mówi kiedy się im przyglądam- sprzątam tu, ale to nic nie daje- kiwam głową, choć widzę, że śmieci są bardzo stare, leżą tu miesiące, może i lata.

-To nowy park narodowy- mówi kiedy wypełniam butelki wodą- już poustawialiśmy tablice, ja już pilnuję, chociaż parku jeszcze nie ma na mapie. Wyżej zobaczycie kartki- nazywa się Erusheti. Mój dziadek był z Polski- mówi jeszcze kiedy się żegnamy. I rzeczywiście troszkę przypomina naszych, wysoki, tęgi z błękitnymi oczami.

Na podejściu mija nas rodzina z wiadrami wypełnionymi owocami dzikich róż, wyżej w lesie słyszymy huki i choć to park narodowy trafiamy na grupę myśliwych. Młodzi w typowych tu wojskowych strojach mają niewyraźne miny, starszy wysoki, siwy w tyrolskim kapeluszu trzyma przy uchu telefon, „the person who you are trying to call is unavailable” słyszę kiedy mnie mija. W miejscu gdzie stali leżą skórki z bananów, skorupki z jajek i papierki po czekoladkach. Pad lasem wieje i robi się bardzo zimno. Z gór schodzi stado krów ochraniane przez chłopców w długich malowniczych płaszczach i wystylizowanych fryzurach. Każdy niesie staroświecką strzelbę. Błyskają wyczyszczone lufy i wypolerowane kolby. Zagapiam się i krzyk Jose „uważaj dzik!” powoduje, że staję w miejscu. Razem z krowami wędruje włochaty świniak, rzeczywiście podobny do dzika. Za pochodem jedzie stary ził i dżip wypchany pierzynami. Na halach zostały jeszcze owce. Mijamy stada z daleka bojąc się psów. Wieczór zastaje nas na grani z widokiem na Wysoki Kaukaz. W dole błyska płytkie jeziorko, ziemia obok szałasów jest wydeptana, błotem brnie samotny pasterz z głową obwiązaną chustami. Z bliska widzę, że jest opuchnięty, pewnie chory. -Tamte szałasy są puste- pokazuje, kiedy pytam czy możemy gdzieś rozbić namiot. Wracam z płatkiem ibuprofenu, bierze z wahaniem- nie pijcie wody ze stawu- mówi widząc, że Jose schodzi do bajora z butelką- źródło jest niżej w kanionie-.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »