Góry Pontyjskie i Mały Kaukaz cz11

Zaraz po zachodzie słońca przychodzi mróz. Błoto sztywnieje. W chatce jest piecyk i drewno, ale nie palimy, zasłaniamy tylko wywietrzniki wycięte z grubej tektury. Śpię na pryczy w „pokoju dziecinnym”, Jose na rozklekotanym sprężynowym łóżku, zbyt miękkim, jak wszystkie tutaj. Kiedy wychodzimy nad szałasem pasterzy unoszą się pierwsze kłęby dymu. Chrupie szron, z pysków zwierząt paruje, na stawie błyszczy cienki lód.

Idziemy granią. Nad doliną wypełnioną miastami i wsiami wisi mgła, wysoki Kaukaz pokrywa świeży śnieg. Łagodne, choć pocięte kanionami pagórki mają w sobie trudne do pokazania piękno. Są monotonne, prawie monochromatyczne, a można na nie patrzeć bez przerwy. Patrzeć z zachwytem. Wszystko wydaje się idealnie zgrane. Dopasowane, wyrzeźbione czy wyreżyserowane przez rozumną istotę. Nie człowieka, bo on szukałby przede wszystkim celu, użyteczności, możliwych zastosowań. A tu jest równowaga i harmonia. Faktury, cienie, dalekie stada owiec współdziałają jak aktorzy w przedstawieniu. A my widzowie, idziemy i patrzymy. Godzinami. Nic dziwnego, że utworzono tu park narodowy.

Jest już popołudnie kiedy mijamy niewybitny grzbiet i nadal bez ścieżki schodzimy stromo w długą dolinę. Z grani widać, że ciągnie się aż do głębokiego kanionu, na którego dnie leży słynna Vardzia.

Na pograniczu Gruzji, Armenii i Turcji błyszczą ogromne jeziora. Nie sprawdzam, które jest które widzę tylko, że leżą na różnych wysokościach. Zatopione w półprzezroczystej mgle. Wiem, że koło nich przejdziemy, kiedyś, za kilkanaście dni.

W dolinie trafiamy na szałas. Mężczyźni liczą wielkie stado, owce przechodzą pojedynczo przez bramkę, psy patrzą na nas niepewne gryźć, czy nie gryźć… Czekamy, bo nie chcemy przeszkadzać. Dopiero kiedy stado odchodzi pasterze odwołują psy i jednocześnie zapraszają żebyśmy wpadli, „Wypijemy” reklamują się. Nie chcemy. Schodzimy w kierunku widocznej z daleka kapliczki, stogów siana poustawianych regularnie na łąkach, w stronę zieleni. Wieś wygląda biednie, kupy gnoju, rozjeżdżone koleiny w błocie, ruiny betonowych zabudowań. Opuszczony, zaniedbany kołchoz? Na schodkach siedzą panie. Zagaduję, ale trudno się porozumieć. Mówią z akcentem, inaczej wymawiają nazwy. Łatwiej w kolejnej wsi. Dwóch chłopaków goni stado krów. Zwierzęta próbują skręcić do rzeki, konie pasterzy są ruchliwe i szybkie, więc w pospiechu zamieniają z nami kilka angielskich słów i jeszcze kilka przy kolejnym spotkaniu. Stado rozbiega się, jedna z krów wykorzystuje chaos i zostaje na łączce koło nas. -Je plastikową butelkę!- krzyczy Jose jakbym umiała cokolwiek z tym zrobić. -Zjada butelkę!- wykrzykuję na zmianę po angielsku i po rosyjsku, pasterz podjeżdża zbyt późno i plastik znika w zadowolonej mordzie. Chłopak wzrusza ramionami, krowa wylizuje buźkę od czysta, Jose fotografuje wszechobecne śmieci.

Kolejnych ludzi widzimy na skraju kanionu. Gdyby nie woda być może poszlibyśmy górą w stronę Vardzi, ale źródło, które nam wskazują jest w dół i już nam się nie chce zawracać. Nie tyle źródło co poidło dla krów. Wypełniamy tam wszystkie butelki z nadzieją, że woda jest czysta. Plecaki robią się bardzo ciężkie. Droga opada łagodnie, przegapiamy miejsce gdzie można z niej zejść i iść łąkami. Kolejne trafia się w połowie zbocza. Skręcamy, znajdujemy płaską trawkę pod namiot. Obok rośnie kępa półsuchych krzaków. Zbieram patyki, wyłamuję uschnięte gałązki. Dobrze siedzieć przy naszym maleńkim ognisku pod ogromnym gwiaździstym niebem.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »