Shatili leży bardzo nisko, na dnie wąskiej doliny, widzieliśmy, że wyżej szaleje wiatr, ale nie odczuwaliśmy jeszcze zmiany pogody. Wyszliśmy pieszo, marszrutka, która dociera tu raz w tygodniu odjechała poprzedniego dnia, Austriacy którzy nas wcześniej podwieźli wspominali, że droga paskudna i tam już by nas nie zabierali, za ciężko, więc nie liczyliśmy też na turystów. Szliśmy już od kilkunastu minut, kiedy zatrzymał się samochód. Duża rodzina jechała pod przełęcz, na którą obiecaliśmy nie wchodzić! Kusiła, ale przemogliśmy się i wysiedliśmy przy skręcie. Szybko zabrał nas inżynier nadzorujący przebudowę drogi. Na pakę, co samo w sobie jest zawsze atrakcją. Znów kawał przeszliśmy i zgarnęła nas kawalkada dżipów. Niemcy i Włosi. Bardzo uczynni. Mówili, że w Swanetii śnieg, że spadł z metr i już nie mogli przejechać. Działało na wyobraźnię.
Wysiedliśmy na przełęczy, ruszyliśmy granią w wichurze i drobnym deszczu. Potem we mgle. Trochę się gubiliśmy, ale udało nam się trzymać głównego grzbietu i odbić na rozgałęzieniu. Było lodowato. Momentami chmury się rwały, widzieliśmy wieże twierdzy Khistiani, fragment bocznej doliny. Grzbiet zwęził się do wąskiej grzędy, gdzieś nisko mignął nam pasterski szałas. Błękitny, szarpany wiatrem. Nie mogliśmy sobie potem przypomnieć gdzie, a wrócić już też nie było jak. Wiatr szarpał, próbował zrzucić. Deszcz, coraz silniejszy w końcu ulewa, poziome siekące strugi. Biegliśmy w kierunku szczytu, z którego mieliśmy nadzieję zejść. Gdziekolwiek, byle tylko się schować. Nie było jak. Dopiero za kolejną przełączką stok zrobił się trochę mniej stromy. Zeszliśmy może ze 100 metrów i rozbiliśmy sam tropik na półce. Uff…
Lało chyba ze dwie godziny. Jedliśmy, łapaliśmy wodę do garnuszka, gotowaliśmy. Trochę spaliśmy. Pod wieczór chmury znów się zaczęły rwać. Zwinęliśmy się i wróciliśmy na porzuconą ścieżkę. Daleko, na samym dnie doliny widzieliśmy owcze stado. Chmury były pod nami i powyżej nas. Było pięknie. Nie spojrzeliśmy na zegarek. Tuż przed zmierzchem zorientowaliśmy się, że nie mamy gdzie biwakować. Do miejsca upatrzonego na mapie zabrakło nam pewnie z godziny. Nic płaskiego, ani odrobiny wody. Z daleka widzieliśmy strumień. Zdecydowaliśmy, że musimy zejść. Trawy, wysokie na upiornie stromym, system półeczek, które kiedyś z daleka braliśmy za drogi, teraz widzieliśmy, że to zarośnięte skalne uskoki. Zygzakiem, na krawędziach butów, stromo tak , że nie widać co niżej. Coraz ciemniej. Na wprost ciemnozielona plama, miejsce gdzie nocowały owce. Dotarliśmy tam już po ciemku. Nie było źródła. Szumiał potok wbity w głęboki kanion. Zaczęło padać. Rozbiliśmy namiot na ostach i owczych bobkach. Uruchomiliśmy nasz system do łapania wody- sznurek przywiązany do szczytu tropiku, ukośnie przylepiony (wodą) do boku, zanurzony w garnuszku. Zanim zasnęliśmy wiatr przegonił wysokie chmury, siedzieliśmy pod czystym niebem, pod Drogą Mleczną.