Irlandia zimą cz6

Wycieraczka zgarnia z przedniej szyby śnieg. Gradowe kulki leżą pod drzewami, przy płotach, ale świeci słońce. Wysiadamy na krzyżówce za Lahinch. -Nie róbcie tego- ostrzega kierowca. Jest huragan, to niebezpieczne. Nie dowierzamy. Zanim dotrzemy na początek ścieżki zdążymy kilkukrotnie zmoknąć. Zsiecze nas marznący deszcz. Wiatr zmusi do postojów za budynkami, w zakamarkach murków i ścian. Dróżkę otacza barierka, obok płoty, przejścia po drabinach. Na jednej z nich dopada mnie gwałtowny szkwał. Łapię się poręczy, nie spadam. Agnieszka przysiada na dnie tunelu- obudowanej kamieniami ścieżki. Wichura wbija się tam (bo czemu nie), podrywa Agę i rzuca kolanem o kamień. Boli, aż mdli. Wyglądam na sławne klify. Barierka kończy się, dalej już nie pójdziemy, zdmuchnie nas. Wracamy kulimy się na przystanku autobusowym, na który teraz nic nie przyjedzie. Znad Atlantyku nadciąga ściana gradu. Patrzę jak obejmuje najbliższe budynki, przemiata parking. Chowam się za róg obórki. Z dołu jedzie samochód. Wiatr buja nim, wycieraczka walczy z mokrym lodem. Zastanawiam się czy kierowca wyjdzie, ale tylko zawraca. Machamy! Wichura próbuje wyrwać drzwi. A wewnątrz ciepło!

Mężczyzna w średnim wieku. Naszą rozmowę często przerywa telefon.- Tak żółta, nie tam przy bramie, kto robi projekt? Wnętrze pachnie świeżą skórą. Jedziemy podziwiać sztorm. Mijamy oficjalny parking pod Moherem, pusty, ale płatny 3 euro. -Nie lubię takich miejsc- mówi- Natura powinna być za darmo. Skręcamy w następną zatoczkę. Klify widać z boku, nad linią fal kulą się zmarznięte krowy wtulone w dziurę wydłubaną w zboczu. Uważamy żeby nie otworzyć na raz obu drzwi, bo może wyrwać. Kolejna zatoczka, fale zalewają mikroskopijny porcik. Mogą mieć nawet po kilkanaście metrów. -Wspaniałe!- Cieszy się nasz kierowca. I zaraz chowa się w samochodzie. Następne miejsce. -Teraz pokażę wam Burren-. Jedziemy przez zlany deszczem płaskowyż. Odsłonięte wapienne pustkowia. Farmy, pastwiska pootaczane kamiennymi murkami, pojedyncze pochyłe drzewa. Przez deszcz wszystko wygląda jak rysunek kredką. Mija zbyt szybko, żałuję, że nie mogę pójść pieszo i cieszę, że nie moknę, że mi ciepło. Znów zbaczamy nad morze, ta zatoka jest osłonięta, dziwnie spokojna. Nad brzegiem odbudowana wieś. Bielone ściany, słomiane dachy. Zbyt nowe, pewnie dla turystów. Kierowca zwolni dla mnie kawałek dalej, kiedy za oknem pojawią się autentyczne budynki. Zszarzałe, rozrzucone po gołych wrzosowiskach poprzecinanych kablami z prądem. -Kiedyś nie było tu tak dużo domów- powie. W latach osiemdziesiątych zniesiono zakaz budowania na polach, teraz każdy stawia gdzie chce- i już nie ma pustych miejsc. Gdzie nie spojrzysz coś stoi. I to prawda. Nie ma już pustych miejsc.

Już zaraz Galway, mijamy je autostradą, nasz towarzysz wysadza nas w dogodnym miejscu. Zabiera nas stamtąd Polak w furgonetce. – Dziecko mi suka zabrała! Do sądu muszę!- może był powód, może da się ją udobruchać?- próbuję. -Nie, ja też jej już odpłaciłem. Za późno. I to już mnie trafia drugi raz w życiu. – Polka?- Nie Irlandka, dlatego tu jeszcze jestem, bo bym wrócił. A najgorsze, że ją dalej kocham… Z gapiostwa przejeżdżamy nasz skręt. Stajemy przy innych rozstajach, dziękujemy za zaproszenie do domu. Innym razem. Życzymy spokoju. Przyglądamy się tęczy, mokniemy, idziemy poboczem w lepsze miejsce i zgarnia nas bus pełen rozkrzyczanych facetów. Wieczór kawalerski. Wypijam piwo, nie dajemy się zaprosić na imprezę, życzymy wszystkiego dobrego. Znów czekamy, ale nie bardzo długo. –Oparłaś plecak o skrzypce!- wzdryga się szczupły mężczyzna. To plecak Agnieszki, lekki. Przepraszam i odsuwam nasze rzeczy jak najdalej. Siedzę z tyłu, szyby zaparowane, niewiele widzę. Na bookingu znajduję promocję,  to blisko, nawet nie zdążam kupić. Zaglądamy ostrożnie, bo dziwnie ciemno. Duży, bardzo irlandzki bar, barmanka wyluzowana z zadziornym uśmiechem. –Chyba tak, sprawdzę, zaraz tam zajrzę… będzie gotowy za pół godziny. Siadamy przy kominku, czekamy. W dachowe okno bębnią śniegowe krupy. Pokój jest czysty i ładny. Mamy prysznic. -Znajdźcie sobie coś na śniadanie- mówi Barmanka nonszalancko wskazując kuchnię. -O banany- cieszę się- jedzcie co chcecie. Chcemy. Niedawno musiała tu być duża impreza. Zostało po niej mnóstwo jedzenia. Siedzimy w jadalni chyba ze dwie godziny. Pijemy, gotujemy, jemy. Patrzymy na deszcz. Śpimy wspaniale, pochłaniamy wystawne śniadanie, zatrzaskując za sobą drzwi odkrywamy, że to był dom pogrzebowy.

Do Westport tylko 10 km, prawie nie wieje, przed nami trochę dłuższy szlak i aż dwie wiatki. Rzadkość w Irlandii. Prognoza zapowiada deszcz. Nie dowierzamy. Zwiedzamy miasteczko. Bar, katedra, sklep mięsny. Na wylocie łapie stopa gruba kobieta, chyba miejscowa, bo bez bagażu. Mijamy ją, była pierwsza. Kolejne miejsce do łapania jest słabe, daleko, już prawie w polu. Zanim zabierze nas stamtąd barman z Newport widzimy w jednym z mijających nas aut tamtą kobietę. Może trzeba było czekać w lepszym miejscu… Ale widać tak miało być. Nasz kierowca okazuje się prezesem lokalnego klubu. „Nephin beg hill walking club”- obwieszcza tabliczka na barze. Zaprasza do wnętrza- jeszcze rano więc bar nieczynny. Wyśmiewa plan przejścia Bangor way. Nawet latem jest tam po kolana. To mokradła. Decydujemy się na marsz Western Way. Tu też wiatki, (jedna nawet ta sama) ale niestety droga, głównie asfalt. Zanim pójdziemy w stronę gór zajrzymy do ruiny opactwa. Tak jak przednio zachowały się szczytowe ściany. Podłogi, całe otoczenie budynku zajmują groby. Niektóre aż z 14 wieku. Tuż obok dwóch mężczyzn ładuje na przyczepę owce. Przy drodze leży kupa wodorostów. Pachnie morzem.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »