Laponia 22 cz10 Masi(Maze)-Bojobeaskihytta

Pielęgniarka wspomniała, że raz w tygodniu (akurat był ten wyjątkowy dzień!) z Alty do Masi jedzie autobus. Wyruszał z centrum kwadrans po przylocie samolotu z Oslo, i chociaż Jose o tym wiedział nie zdążył. Uciekły taksówki, nikt nie chciał go podrzucić. -Rozbij namiot- pisałam, ale padało, jeszcze nie przestawił się na wędrowny tryb i wybrał hotel. Wstał wcześnie, i znów nikt nie chciał pomóc. Przeszedł kilkanaście kilometrów asfaltem zanim zatrzymał się młody Sam w półciężarówce. Podziękowaliśmy mu wylewnie na kempingu, mieliśmy już czarne wizje, że Jose będzie musiał przejść całą drogę szosą, a to aż 60 km. Straciliśmy potem kilka godzin na nic. Spakowaliśmy pudło niepotrzebnych rzeczy. Jose zabrał za ciepłe ubrania, przywiózł mi o jedną koszulkę za dużo, nie potrzebowaliśmy dwóch dużych garnków, czy scyzoryka- zwłaszcza, że marsz szosą miał pewien plus. Jose znalazł na poboczu niezłą finkę. Duży, wygodny nóż z Mora.

Łyknęłam nifuroksazyd (teraz miałam go całe opakowanie) i ruszyliśmy z pudłem pod pachą do sklepu. Właściciel był równie miły jak wieczorem (i tak o nim ludzie piszą w internecie). Pomyślał, jęknął- nigdy tego jeszcze nie robiłem- i przyjął paczkę z odbiorem na poste restante w Kirkenes, i z opóźnioną wysyłką z Masi. Tak żeby dotarła na czas i nie leżała, bo by ją zwrócili. Byliśmy mu bardzo wdzięczni.

Już pod wieczór ruszyliśmy na most i dalej na północ. Bez szlaku. Można było oczywiście zostać na E1, ale ta trasa biegnie wokół ogromnego jeziora, po płaskim, podmokłym i jakby to było mało przecina dwie duże rzeki. Łukasz ostrzegał, że na brodach jest co najmniej 80 cm, a to nam się wcale nie podobało. Już czekając na Jose znalazłam siateczkę dróżek, które ostatecznie zbiegały się w Jotkajarvi. A stamtąd mielibyśmy już szlak. To nie było nic trudnego, wymagało tylko trochę uwagi, sporo skrzyżowań, niektóre drogi wyglądały inaczej niż się spodziewałam (nikt nie używał) inne chciały nas wprowadzić w bagno. Na mapie przecinały kilka rzek, ale żadna nie powinna była być duża. I nie była. Szybko wspięliśmy się ponad las na łyse wzgórza, wiało, otworzyły się dalekie widoki. Nocowaliśmy nad jeziorem, którego brzeg troszkę nas osłonił od zachodu. Kilka kilometrów dalej była reniferowa wieś. Prowizoryczne zabudowania, sporo płotów. Pogoda była nieszczególna, mżyło, ale pomimo tego, lub może właśnie dlatego tundra wydawała się tak kolorowa jak nigdy. Znad jaskrawoczerwonych jagodzin wystawały dorodne koźlaki, więc kilka wzięłam. Jose też zbierał. W porze drugiego śniadania znaleźliśmy domek z werandą, osłoniętą tak, że można było coś ugotować. -Daj grzyby, pokroję -rzuciłam i aż zaniemówiłam słysząc.- Już nie mam zjadłem je- Jak to? zjadłeś surowe?- no mówiłaś, że są jadalne….- były chociaż smaczne?- chciałam wiedzieć- nie bardzo, ale miały zabawną konsystencję. Jose uśmiechał się od ucha do ucha, jak tylko on potrafi, ale przyznam, że byłam wystraszona. Jedliśmy już surowe borowiki, ale koźlaków nigdy.

Kolejne domki gdzie się zatrzymaliśmy nie osłaniały przed deszczem, a padał. Jose był jakiś markotny, niegłodny, myślałam że może przez pogodę. Ugotowaliśmy tylko herbatę i ruszyliśmy w stronę schroniska Jotkajarvi.

-Dobrze się czujesz?-spytałam, bo został w tyle- świetnie- odpowiedział i zwymiotował. Pewnie uniosłam brwi, lub się zdziwiłam, bo dodał- a teraz to już wyśmienicie. Nie było można nic z tym natychmiast zrobić więc szliśmy. Gdyby nie deszcz pewnie rozbilibyśmy namiot, ale tak nie było motywacji. Woda wszędzie, ubrania mokre.

Schronisko było wyjątkowo przyjemne. Prywatne, duże, ale puste, więc cały domek był dla nas. Para, która tam mieszkała z psami, bardzo się przejęła niedyspozycją Jose i bardzo pomogła. Jose wypił tylko trochę herbaty, łyknął węgiel (który sam mi przywiózł) i padł. Napaliłam, przegotowałam więcej wody, bo w rzece było aż zielono od glonów i nie budziłam go aż do rana. Pogoda poprawiała się bardzo niemrawo, czas leciał, było wygodnie i ciepło i stan Jose też się poprawiał. Nie wiedzieliśmy czy powodem były nieszczęsne grzyby, czy złapał jakąś jelitówkę w podróży, czy może dopadły go moje zarazki, też dopiero dochodziłam do siebie. Tak czy siak przez szereg kolejnych dni jadaliśmy tylko owsiankę i ryż, popijane kompotem z bażyn, który wydawał się łagodzić wszystkie objawy. Dopiero po powrocie doczytałam, że tak działają taniny. Intuicyjnie znalazłam niezłe lekarstwo.

Pewnie szliśmy troszkę wolniej niż normalnie, ale i tak w niezłym tempie, pomimo wiatru. Krajobraz był wspaniały, po płaskowyżu hasały niesforne chmurska, co chwila pojawiały się tęcze, daleko na horyzoncie zalśniło ogromne jezioro. Nie skusiło na zimą 2016, i teraz też je ominęliśmy. Na północy rosły góry w Parku Narodowym Stabbursdalen. Brzózki lśniły. To był piękny dzień.

Na lunch zatrzymaliśmy się w Bojobeaskihytta. Sauna miała przyjemne ławeczki, że tylko spać, wystawione na słońce, osłonięte przed wiatrem i deszczem. Jose zdrzemnął się tam i wstał zdrowy. Ku mojemu zdziwieniu porzucił swoje górskie buty, Bestardy z wymiennym kapciem (przydadzą się komuś do bagna) i został tylko w kaloszach. -To najwygodniejsze co kiedykolwiek na sobie miałem- wyjaśnił kiedy się dziwiłam. Kapcie zabrał i potem w nich chodził na biwakach.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »