prościej i lepiej

Pisałam kiedyś o jak najleżejszym placaku. W życiu mam chyba podobnie i chciałabym móc dźwigać jak najmniej. Na niektóre rzeczy nie mam wpływu, ale inne mogę powyrzucać. Czasem muszę, bo nie dałabym rady iść.
Zdarzyła mi się wczoraj dziwna historia. Szukałam inspirujących zdjęć dla mojej przyjaciółki, ćwiczącej pracę z nowym photoshopem. Przejrzałam dziesiątki poruszających fotografii, a między nimi znalazłam to: Winners : London International Creative Competition 2009

Na dole, po prawej mój czerwony płaszcz. Nie wiedziałam o tym. To tylko wyróżnienie, ktoś pewnie zapomniał mnie zawiadomić. Pamiętam zaproszenie na ceremonię rozdania nagród, zignorowałam je.  Podobnie jak wiele innych. To naprawdę zaskakujące odnaleźć nieznane wyróżnienie sprzed prawie 5 lat. Pewnie powinnam się z tego śmiać, ale nie umiałam.

Razem z przyjaciółką postanowiłyśmy symbolicznie powyrzucać wszystkie krępujące mnie nagrody. Stoją w kącie i zbieraja kurz. To mój balast. Nie chcę już go dalej wlec. Większość z tych wygranych w niczym mi nie pomogła. Rozbudzała tylko nadzieje i ostatecznie wyprowadzała mnie na manowce, bo oryginalne wzornictwo doceniali wyłącznie specjaliści. Klienci kupowali rzeczy masowe i tanie, zafascynowani nową dla nich dalekowschodnią obfitością i dostarczajacymi ją wielkimi markami. Świat, w którym wyrastałam zamknął się, a zapanowała powszechna konsumpcja. Rzeczy tandetne, przyozdobione logosami i pełne błyskotek. Imitujące bogactwo i luksus, sugerujące wysoki status… wyglądajace hmm…bardzo technicznie:).

Wzory funkcjonalne, piękne, przemyślane wygodne i proste były natychmiast kopiowane lub zeszły na margines (bardzo drogie linie projektanckie).

Zostawiłam projektowanie mody i całą energię i wiedzę przeniosłam na ubrania sportowe. Takie są czasy, więc cały wczorajszy wieczór spędziłam grzebiąc się w błocie:). Wiatr zepchnął nam wodę z zalewu i Jezioro Dąbskie miało „odpływ”.

Pięknie wygladają te statuetki na dnie, … prawda? Całkiem na właściwym miejscu :) Kryształ od Tifanego za Najlepszy Polartec 2000 roku kiedyś się stłukł, ale mam ich gdzieś chyba znacznie więcej. Wygrała i spódnica i żakiet, i płaszcz, i czapka „jeż” ze sprytną przestrzenną strukturą.

To trofeum idelnie wpasowało się w przestrzeń pod mostem…

a to najładniej było lekko zatopić…

Ostatniemu (z 2011 roku) postanowiłyśmy postawić ołtarzyk. Rzeźba jest piękna więc przykro ją źle traktować.

Nie uwierzycie, ale po zmroku, kiedy musiałyśmy zapalić świeczkę (bo autofocus nie chciał już ostrzyć) w naszą ceremonię włączył się królik. Ciemnoszary, wyczesany i w szelkach… Obwąchiwał trofea nieufnie (sprytny zwierzak!), ale kicał zbyt szybko żeby udało się go złapać w kadr. Potem zniknął w mroku. Jak wszystko :) … goodbye fashion design!

PS: drodzy wrogowie nie musicie już  mieszać mnie z błotem. Świetnie sobie radzę sama ;)

PS2… posprzątałam po sobie oczywiście :)

 

Share

Alpy czerwiec-lipiec 2013, Col du Cheval de Bois- Valonpierre

<— Kiedy tylko wyszło słońce natychmiast zrobiło się ciepło. To wielka zaleta wczesnego lata. Minęliśmy drewnianego konika i zaczęliśmy schodzić wygodną, chociaż miejscami zaśnieżoną ścieżką.

Niżej pojawiło się więcej wydeptanych wariantów, ale nie było żadnych problemów. To bardzo zwykłe, pozbawione pułapek zbocze.

W dolnych partiach bujnie kwitły rododendrony,

a jeszcze niżej mnóstwo innych kwiatów.

Żeby dojść do schroniska musieliśmy  przejść przez dwie rzeki. Na pierwszej w miejscu gdzie dołączył GR54 przerzucono mostek.

Druga, szeroka i podzielona na kilka odnóg wymagała przejścia w bród.

Już później dowiedzieliśmy się, że kilkaset metrów niżej, przy niewidocznej z góry cabanie jest most. Schronisko zadbało tylko o tych, którzy idą z dołu. Od parkingu. To oni przecież zamawiali idiotycznie drogie obiady. My też próbowaliśmy coś kupić, ale bezskutecznie. Bardzo niemiła, niechlujna i wyglądająca na nieświadomą swojej brzydoty (doprawionej absurdalnie przekoloryzowaną fryzurą) baba wrzasnęła tylko, że nie ma nic bezglutenowego, nie ma zamiaru tego przyrządzać, a poza tym nie ma czasu na głupoty i takich jak ja! Stanowczo odmówiła sprzedaży choćby garści suchego ryżu, który przecież moglibyśmy sami ugotować. Żeby mnie dobić dodała jeszcze, że moja choroba, to nie jej problem. Ona sprzedaje tylko gotowe dania i kanapki… Jose wkurzył się i zdecydował, że też nic nie zje. Przykre, bo ta nieprzyjemna i niegórska obsługa zalęgła się w schronisku klubowym.

Stoliki obsiadły chmary dziadków ledwo skubiących wymyślnie podany (ale najwyraźniej niesmaczny) lunch. Do Pre de Chaumette da się łatwo dojść gruntową drogą, przed budynkiem stał drogi osobowy samochód. Odeszliśmy stamtąd z poczuciem niesmaku. Bardzo rozżaleni. Obrzydliwe, skomercjalizowane do wymiarów karykatury miejsce skutecznie zniechęciło nas do zaglądania do jakichkolwiek schronisk. Kiedyś wydawały się punktami pomocy i wymiany doświadczeń ludzi gór, teraz stały się placówkami okupanta. Siedliskiem wroga.

Minęliśmy niegościnne łąki i zaczęliśmy podchodzić dobrze oznakowanym GR54- szlakiem okrążającym cały masyw Ecrins. W zeszłym roku przeszliśmy już fragment od Glacier Blanc do Pas de la Cavale, teraz mieliśmy zamiar dość aż do drogi prowadzącej z Briancon do Grenoble.

Szlak wspinał się na porośnięte rododendronami zbocze, wyżej wszedł w śnieg.

Trawersowaliśmy dolinę przechodząc bardzo wysoko, przez wiszące balkony i kilka niewybitnych przełączek.

Chmurzyło się i kiedy przekroczyliśmy pierwszy grzbiet zaczęło mżyć.

Na kolejnym siodle dopadł nas deszcz. Przed nami szło trzech młodych Francuzów, spotkaliśmy się przechodząc rzekę w bród, a potem zamieniliśmy kilka słów w niegościnnym schronisku. Z daleka widzieliśmy jak wkładają i zdejmują peleryny. Chwilkę później deszcz dopadał i nas, a potem znów się rozwiewał… i tak w kółko.

Trudno było w takich warunkach przyśpieszyć, ale szliśmy spokojnie zachowując równy dystans do poprzedników i tak naprawdę wcale nie myśląc jak biegnie droga. Widoczność pogarszała się nieustanie, a chwile lepszej pogody skracały i w końcu brnęliśmy w niekończącej się mokrej i gęstej mgle.

Nie widać było żadnych szlakowych znaków, zresztą wydawało nam się, że Francuzi dysponujący przewodnikiem po GR54 znajdą drogę.

Coś znaleźli, bo stale szliśmy jakąś ścieżką, niemniej to wcale nie był szlak:). Spotkaliśmy kolegów obłoconych i mokrych (nadal w krótkich spodenkach) jak zawracali. Z ciekawości wyjrzeliśmy jeszcze za grzbiet, może się da strawersować, ale też zawróciliśmy.

Wydeptana chyba przez zwierzęta ścieżka skończyła się koło zamkniętej na głucho cabany.

Prawdziwy szlak odbijał w górę na przerażająco czarne, błotniste zbocze, w praktyce zupełnie nietrudne. Wspięliśmy się tam w jakieś pół godziny. Pomachaliśmy z przełęczy chłopakom pokazując na migi, że jest łatwo, i że da się też zejść. Poddali się jednak i rozbili namioty u podstawy stoku. Tak jak my mieli tylko tropiki na kijkach. Nie wiedzieliśmy czy nas dobrze widzą i czy zrozumieli. Padało i napływała na nas mgła.

Na zdjęciach wygląda to jak filtr zmiękczający, film jest jednak bardziej czuły niż oko. W rzeczywistości powietrze było jeszcze mniej przezroczyste. Siąpiło, a kiedy zeszliśmy niżej i wyszliśmy z chmur zaczął padać regularny deszcz.

Byłam bardzo źle nastawiona do schronisk, ale kiedy podeszliśmy na taras z wnętrza Refuge Valonpierre wyszedł jakiś sympatyczny człowiek i zapytany jak tu jest i czy dadzą nam coś zjeść załatwił z Panią Schroniskową i nocleg i normalny (a dla mnie bezglutenowy obiad). Miło, bo kuchnia była już zamknięta. Jose się uparł, że on zaprasza więc weszłam do cieplutkiego wnętrza i zjadłam, chociaż z tego wszystkiego całkiem odechciało mi się jeść. Facet, który nas zaczepił okazał się górskim przewodnikiem prowadzącym po łatwych szlakach grupę Duńczyków. Wieczorem grał pięknie na flecie. W kominku palił się ogień, a  na dworze szalała burza.

Martwiliśmy się trochę o trzech chłopaków za granią i w sumie byliśmy zadowoleni, że nie śpimy w naszym niezbyt odpornym na wiatr namiocie. Dawno nie widziałam tak silnych wyładowań. Może winna była wysokość i bliskość wierzchołka le Sirac.

Duńczycy troszkę sobie popili i kiedy wieczorem, już z latarką, bo światła zgasły wróciłam z łazienki trudno mi było wyprosić z łóżka sympatycznego przewodnika. Ludzie wiercili się i łazili po nocy. W puchowym śpiworze było mi za gorąco. Facet tuż obok okrutnie chrapał, śmierdziały jakieś skarpety. Rano zupełnie nie mogłam zrozumieć po co nam był tak absurdalny pomysł jak spanie w schronisku….

 

 

Share
Translate »