Escarra

Nocą było mi okropnie zimno (trzeba było założyć spodnie.. trzeba było ich wcześniej nie moczyć, a na deszcz wciągnąć goretex… można je było założyć w środku nocy… aż takie mokre wcale nie były…). Budziłam się wielokrotnie, a o świcie chociaż słyszałam budzik Paco nawet mi się nie chciało wystawiać nosa ze śpiwora. Słyszałam jak wstaje jeszcze Manolo- najstarszy, najprawdopodobniej przewodnik, a potem jak coś tłumaczą Xaviere (zrozumiałam wystarczająco dużo- nieve- śnieg) więc spróbowałam jak najdłużej pospać. Hiszpanie wrócili do „łóżek” i zrobili to samo. O wpół do dziesiątej nie mogłam już dłużej wytrzymać na twardym więc zaczęłam się wygrzebywać. Panowie też wstali. Otworzyliśmy drzwi.

Nawiało nam ze 30 cm śniegu. Wszystko wokół było jednolicie białe. Śnieg i mgła. Beznadzieja. Posiedzieliśmy w schronie jeszcze z godzinę. Wypiliśmy kilka herbatek, pogadaliśmy. Dwóch młodszych Hiszpanów przyjechało z Madrytu, żeby w weekend zdobyć Pala de Ip. Dowodził najwyraźniej Manolo, pasterz z Sabinanigo.

-wejść to byśmy weszli- wyjaśnił- mieliśmy zamiar iść północno-wschodnim żlebem (chyba, bo zapomniałam), ale musimy jeszcze z tej góry zejść, a po drodze te wszystkie strome progi i półki pełne  głębokiego śniegu.

Na chwilkę mgła pojaśniała i rzeczywiście zobaczyłam, że nad szarymi gołymi skałami, które oglądałam wczoraj wisi ogromna kupa mokrego śniegu. W takim razie ani w tą ani we wtą… Na domiar złego zaczęłam kichać

-Oj będzie grypa- dobił mnie Manolo

-Niemożliwe, ja nigdy nie choruję- zaprotestowałam- to pewnie uczulenie na pleśń!

Manolo wyszedł po wodę- opisałam mu miejsce gdzie ją widziałam wczoraj, a wracając stwierdził,  że poprawia się.

-Wychodzimy, jak się da wejdziemy, a jak nie wrócimy do schronu. Idziesz z nami?

Oczywiście poszłam. W przeciwieństwie do nich spakowałam cały swój plecak. Nie miałam zamiaru tu wracać. Nie wiem czym kierował się nasz przewodnik zapowiadając poprawę pogody. Wystartował ochoczo do góry chociaż wokół było tylko mleko. Szybko jednak zwolnił i pozwolił się minąć chłopakom. Xaviere nie nadążał. Szłam potem długi czas za Paco. Fajnie. Ślad pięknie przetarty, czasem nawet wyrąbane stopnie- na odkrytych miejscach był lód. Na postoju  Hiszpanie nałapali dla mnie wody…

Żal mi się było potem z nimi rozstać. Po przejściu zalodzonego żebra zdecydowali się jednak atakować.

-chodź z nami- zaskoczył mnie Manolo. Jest zbyt niebezpiecznie żebyś szła gdziekolwiek sama. Albo z nami, albo wróć do schronu i poczekaj. Zejdziemy wszyscy razem do Canfranc. Zejście też nie jest bezpieczne…

Gdybym miała se sobą drugi czekan i uprząż załapałabym się na piękną zimową wspinaczkę.

-Nie mam sprzętu- odpowiedziałam. Manolo jednak nie poddawał się.

-To idź z nami aż do miejsca gdzie zaczniesz się bać, a potem wróć i zaczekaj w schronie.

Nie chciałam wracać do Canfranc. Uparłam się przejść w rejon Col de Portalet, więc zostało mi iść GR11 do Formigal albo przejść przez Collado Escarra. Manolo stanowczo odradzał Escarra.

-Przy takiej mgle pogubisz się. Z Collado Izas zobaczysz wyciągi, a potem jakoś zejdziesz wzdłuż nich. Tam jest pewnie sieć telefoniczna- będzie bezpieczniej.

Nie chciało mi się już tłumaczyć, że mam dość wyciągów. Manolo poprosił jeszcze o mój numer telefonu. Wyciągnęliśmy komórki, ale nie było sieci. Teraz żałuję, że jednak nie dałam mu numeru. Mam nadzieję, że przeszli bezpiecznie. Pala de Ip niemal przez cały czas była  w chmurach. Podobnie jak Collado Izas.

Nad Escarra za to zrobił się przeciąg i co jakiś czas rozwidniało się.

Ustalałam wtedy kierunek, a potem, kiedy znów nachodziła mgła szłam przed siebie starając się nie zbaczać i nie zakręcać. Widoczność spadała czasem do metra, dwóch. Rzucałam wtedy przed siebie śnieżkę (kijem bo nie chciało mi się schylać). Jeśli ją widziałam nie było źle- to nie urwisko. Rzucałam potem drugą w prawo i trzecią w lewo- stąd znałam nachylenie stoku. Szło bardzo powoli. Najtrudniej było na końcu.

Wcześniej też nie zawsze było całkiem prosto- trudno mi było przekroczyć rzekę- musiałam wejść na śnieżny most, na szczęście był bardziej solidny niż poprzedniego dnia. Kawałek za strumieniem stał kolorowy palik i stacja meteo.

Potem zaczął się coraz bardziej stromy trawers i wróciła mgła. Być może poszłam za wysoko. Pode mną stok urywał się bardzo stromo. Wyszłam wyżej i w efekcie wdrapałam się trochę ponad przełęcz. Jeszcze na stoku we mgle dostałam SMS od Asi- znak że już blisko grań. Chciałam odpisać, ale sygnał znikł. Napisałam potem „jeśli się nie odezwę do wieczora to wezwij pomoc”…- głupio bo później zrobiło się lepiej.

Wiał huraganowy wiatr i chmura utknęła w Canal Izas. Druga strona była zupełnie czysta. Błękitne niebo.

Po doświadczeniach z poprzedniego dnia zeszłam granią na tyle daleko żeby obejrzeć zejście. Znalazłam stok bez nawisu (powyżej przełęczy wisiały dwumetrowe balkony),

a potem zeszłam po bardzo stromym, ale miękkim i niezalodzonym śniegu.

Na najwyższym piętrze doliny stoi meteorologiczna stacja i mała cabana- niestety zamknięta.

Bardzo zmarzłam, a do zejścia został jeszcze cały kawał.

Trzeba obejść (po lewej) długie jeziorko, a potem iść stromym stokiem, podmokłym i pozalewanym przez liczne strumyki, przez rozmiękły i miejscami głęboki śnieg.

Piętro niżej znalazłam dużą cabanę- wygodną i otwartą, chociaż niezaznaczoną na mapie IGN. Nie było sieci, ale wieczorem zeszłam trochę i tam coś złapałam (SMS do Asi, że wszystko ok wysłałam jeszcze z grani- sieć lubi znikać).

Zostałam na noc bo było mi coraz zimniej. Niestety jednak przeziębiłam się. Dopóki świeciło słońce było ok, chociaż wichura mroziła do kości. Wieczór było lodowaty, ale w schronie były łóżka i koce więc poradziłam sobie.

Miałam też główkę czosnku, która ktoś pozostawił w gite w Etsaut i bardzo, bardzo piękny widok.

Sierra Partacua jest jednym z najładniejszych pirenejskich masywów. Pewnie jest równie piękna co otoczenie Pala de Ip. Bardzo byłam ciekawa czy Hiszpanie przeszli i czy za granią przez cały czas była mgła…

 

Share

Etsaut- Canal Izas

Rano była piękna pogoda, chociaż prognoza była zła.

Na wysokości 500 metrów trudno uwierzyć w zimę, lawiny i śnieg. Postanowiłam zjechać kilka (naście?) kilometrów autobusem i zaatakować najniższą okoliczną przełęcz Col d’Iseye ( 1828 m). Okazało się jednak, że autobus do Accous odjeżdża dopiero po 11-tej, a akurat przyjechał ten w drugą stronę. Wsiadłam więc i kupiłam bilet na Col de Somport. Bardzo się zdziwiłam kiedy autobus nie zatrzymując się nigdzie po drodze wjechał w tunel (a w rozkładzie miał nawet parking Sunsanet). Okazało się, że przez przełęcz pojedzie wracając. Przez chwilkę zastanawiałam się  czy nie wysiąść w Canfranc, ale nie zdecydowałam się. Wymyśliłam sobie, że najłatwiejszą w tej sytuacji przełęczą będzie Puerto de Astun. Wprawdzie to ponad 2000 m, ale po stronie hiszpańskiej szłabym wzdłuż wyciągów… a potem to już przecież tylko w dół.

Nawet nie wiem kiedy zaczęło mżyć. Chyba jeszcze na drodze z Col de Somport do Astun. Pamiętam, że minął mnie autobus do Saragossy i pomyślałam, że tam jest tak wygodnie i ciepło. Wdrapałam się na przełęcz, nie wiem nawet czy tą co trzeba. Mgła opadała i na końcu weszłam w gęstą chmurę. Nic zupełnie nie było widać. W pewnym momencie zniknęły mi nawet wyciągi. Przez większą cześć podejścia szłam po wyratrakowanej narciarskiej trasie na ostatnim kawałku weszłam w kopny śnieg. Posuwałam się do przodu bardzo ostrożnie i zauważyłam, że to już grań. Widziałam nawet, że jest bardzo stromo. Po lewej dopatrzyłam się wielkiego nawisu. Co było pode mną pojęcia nie mam. Bałam się podejść na samą krawędź, bo pewnie by się zaraz urwała. Poczekałam chwilkę i zawróciłam. Udało mi się dojść swoim śladem do ubitych tras, a potem wypatrzeć wyciąg. Na dole dość mocno padało, ale było troszkę jaśniej. Nie byłam oczywiście zadowolona z niepotrzebnego wdrapywania się 600 czy 700 metrów tam i z powrotem, ale nie martwiłam się bardzo. Nie lubię wracać tą samą drogą, ale ta we mgle była przecież inna :). Postanowiłam dostosować się do okoliczności i wybrałam znany mi już GR65. Zeszłam odcinkiem, który wcześniej pominęłam (w stronę Canfranc), a który omijali chyba wszyscy pielgrzymi. Na śniegu nie było żadnych śladów.

Widoków też niestety nie było… Szkoda, wiedziałam co mogłoby być widać i trochę było mi tego żal. Sama ścieżka jest całkiem przyjemna, prowadzi przez ładne łąki i las. Trzyma się dość daleko od drogi.

Zeszłam aż do kempingu w Canfranc- teraz pięknie zielonej, podmokłej łąki ze źródłem, a potem skręciłam w Canal Izas.

Początek wyglądał całkiem niewinnie. Zielone, pełne wyłażących z ziemi cebulek łączki, znakowany szlak (to wariant Gr11). Chciałam się jakoś dostać na Col de Portalet, bo za kilka dni umówiłam się znów z Asią a w tamten rejon miałaby bliżej. Kołatały mi w pamięci jakieś zdjęcie Jose Antonio z Canal Izas… na mapie było tam schronisko, zresztą nie miałam już innego pomysłu gdzie iść.

Skały nade mną wydawały się całkiem gołe, więc nie przerażało mnie rosnące z deszczem niebezpieczeństwo lawin. Ścieżynka podejrzanie mało wydeptana dotarła w końcu do małego jeziorka przy zaporze, a potem znikła. Wydawało mi się, że wyżej widzę drogę lub szlak, więc wdrapałam się po sypkim zboczu i rzeczywiście znalazłam lepszą ścieżkę. Na płatach śniegu był nawet odciśnięty ślad. Dwie osoby. Musiały być tu wczoraj lub przedwczoraj. Poczułam się raźniej, niemal jak w towarzystwie. Ścieżka szła wysoko, stromym zboczem nad bardzo spienionym potokiem. Padał drobny deszcz, a na mojej drodze pojawiało się coraz więcej płatów śniegu.

Drugie zbocze było całe poprzecinane lawinami. Niektóre przeleciały przez potok i zasypały też „moją” stronę. Szlak wszedł w zwaliska wielkich głazów, a śnieżne płaty niebezpiecznie wisiały nad uskokiem.  Trochę się bałam, szłam jednak do przodu, bo miałam bardzo dobry ślad.

W pewnym momencie śnieg się zarwał ( a stanęłam dokładnie na śladzie) i wpadłam po szyję pod jakiś kamień. Wyłażąc przerwałam pelerynę- zaczepiła się o wystający z plecaka czekan. Trochę się wystraszyłam i ostatni trudny kawałek przeszłam bardzo ostrożnie klucząc w poszukiwaniu bardziej solidnych przejść. Za progiem dolina rozszerza się, a teren robi się znacznie łatwiejszy.

Pogoda za to pogarszała się przez cały czas.

Bałam się już, że nie dojdę do schronu. Drogę przecinał mokry śnieg. Znaki znikły, zgubiłam nawet odciśnięty w śniegu ślad. Ściemniło się jakoś bardzo wcześnie. Nawet się ucieszyłam widząc kolibę, ale rozsądnie poszłam dalej. Prognoza pogody była bardzo zła. Zrobiłam tylko zdjęcie- ta koliba musi mieć już ze sto lat. Były na niej napisy z lat 20-tych :)

Schron- należąca do lasów państwowych prowincji Huesca  pozbawiona posadzki i okiennych szyb budka stoi na trawiastym wypiętrzeniu na samym środku doliny. Nie ma przy niej wody, ale kilkaset metrów niżej widziałam małe źródło. Woda wyciekała ze szczeliny w śniegu pośród rozkwitających właśnie narcyzów. Pomyślałam, że je sfotografuję rano, przy (na pewno) ładniejszej pogodzie… Rozłożyłam swoje spanie w schronie, umyłam się i ubrałam we wszystkie ciuchy, ugotowałam coś i zjadłam, a potem już niemal w ciemności usłyszałam męskie głosy. Do „mojej” cabany podchodziło trzech Hiszpanów. Wybierali się rano na Pala de Ip.

Musiałam im zrobić miejsce, bo podłoga w schronie była tak w sam raz na 4 śpiwory. Ucieszyłam się, że już nie jestem sama.

Share
Translate »