Alpi Orobie Orientale Concarena-Schilpario

Jak się łatwo domyślić, Lidka wyspała się już na długo przed świtem. Spałyśmy na stołach, bo w jadalni innych dogodnych miejsc nie było, ale nawet na tak twardym podłożu po 12 godzinach każdy miałby już dość. Jeszcze raz przyjrzałyśmy się uważnie mapie i razem (bo to wcale nie był mój pomysł) zdecydowałyśmy, że fajniej będzie pójść górą, przez serce masywu Concarena. Obejście w kółko pewnie byłoby nudne. Górna ścieżka była kropkowana, ale Lidka optymistycznie uznała, że co tam…

Szlaki rozwidlają się przy malutkim jeziorku- to jedyne miejsce gdzie udało nam się znaleźć wodę.

Potem ścieżka co jakiś czas ozdobiona znakiem wspina się przez malowniczy las i wychodzi na halę. Odejścia są nieoznakowane, a możliwości w rzeczywistości więcej niż na mapie… a przynajmniej na tym co przerysowałam…

Szlak wychodzi na trawiastą grzędę, a potem trawersuje urwiste zbocze. Znaki są bardzo słabo widoczne, a wychodzonej ścieżki praktycznie nie ma. Po stromym, ale niedługim podejściu wdrapałyśmy się na górne piętro dolinki pełne ruchomych głazów.

Takie miejsca są typowe dla pobliskiego Adamello. Jeszcze nie zdarzyło mi się namówić na nie kogoś kto by je polubił. Ja sobie z tym radzę, ale nieprzyzwyczajonym do kicania osobom rumowiska wydają się upiornie zdradliwe. Faktycznie pomiędzy skałami jest sporo dziur i stosunkowo łatwo skręcić w tym nogę- zwłaszcza balansując z ciężkim plecakiem. To prawdopodobnie oznaczały kropki na mapie. Straciłyśmy tam trochę czasu, ale zważywszy na widoki warto było. Pomimo tego, że w szczelinach kryło się trochę roślin nigdzie nie znalazłyśmy ani odrobiny wody.

Powyżej ostrej, ale poprzerastanej trawkami grani trafiłyśmy na pas nowiutkich łańcuchów, pewnie zaczepionych tego lata. Wejście bez nich byłoby wprawdzie możliwe, ale nie było by  przyjemne, bo wspinać się trzeba w ekspozycji i nie po skale tylko po błocie i trawkach.

Na górze spotkałyśmy jeden znak, a potem przez długi czas nic. Domyślałyśmy się gdzie biegnie zejście do biwaku, coś jednak zapamiętałyśmy z mapy. Gdyby nie spotkanie na które umówiłyśmy się w południe następnego dnia, pewnie byśmy do tego biwaku poszły. Tak zeszłyśmy z pierwszego piętra skałek, połaziłyśmy w kółko po łąkach- nadal nie było wody. Nie było też na nią szans, grunt przecinały krasowe zapadliska i leje, a żywo zieloną (i zapewne soczystą) trawę pogryzały radośnie wcale niespragnione baranki. Zazdrościłyśmy im.

Na hali pasło się duże stado, więc pewnie niżej była woda, jednak wejście zajęło nam więcej niż opisane przed schroniskiem 4 godziny więc żeby zdążyć zejść i spotkać się z Włochami trzeba było z tego pięknego miejsca wyjść. Przeszłyśmy łąkami wzdłuż gór kierując się narysowaną przeze mnie mapą (fotografia okazała się nieostra) i odnalazłyśmy biegnący z dołu (od biwaku) szlak. Znalazło się też i zejście. Szlak osiemdziesiąt coś.

Na dole u podnóża gór- niemal dokładnie pod naszymi stopami pracowała mała koparka. Miałyśmy nadzieję zdążyć i złapać ów pojazd na stopa… niestety spóźniłyśmy się. Panowie odjechali dokładnie o 6-tej, a nam upiornie strome zejście zabrało prawie dwie godziny. Gdybyśmy podejrzewały, że będzie tak trudne nie leżałybyśmy beztrosko na pięknych łączkach. Na mapie to tylko kawałek- w praktyce eksponowany i bardzo stromy piarg. Najtrudniejszy odcinek tej trasy.

Zeszłyśmy na gruntową drogę. Dwóch panów na motorach (przyjechali zobaczyć widok na Adamello) spytanych o wodę rozłożyło bezradnie ręce więc pobiegłyśmy w kierunku domku na hali. Woda skończyła się nam już na górze, cały dzień paliło słońce i okropnie chciało nam się pić.

Widziałyśmy wprawdzie z góry jakieś rozdeptane przez krowy bajoro, ale domek był niedaleko i podejrzewałyśmy, że musi mieć coś lepszego niż to. Rzeczywiście dostałyśmy mnóstwo wody z kranu. Wypiłyśmy na miejscu ile wlezie i napełniłyśmy wszystkie butelki.

Panowie pasterze- Rumuni, byli bardzo hojni, Dopiero wieczorem zauważyłyśmy, że woda w naszych butelkach jakoś wyjątkowo intensywnie pachnie krowami…

Wypiłyśmy ją jednak i tak. Innej po prostu nie było. Rozbiłyśmy namiot nad malutkim błotnistym stawem. Wodę z jeziorka solidnie wygotowałyśmy.

Jak na ironię- przy takim braku wody rano dosłownie zlała nas rosa. Trawy ociekały, nasza pałatka wyglądała jakby padało na nią już od kilku dni. Zapakowałyśmy ją w worek foliowy, bo czasu na suszenie nie było.

Ścieżka do Schilpario schodzi przez malownicze łąki, a od schroniska ciągnie się wzdłuż szosy przez ciemny las. Początkowo chciałyśmy iść według znaków, ale przy którymś zakosie gdzie szlak przecinał szosę usłyszałyśmy samochód i złapałyśmy jednoosobowego stopa. Lidka wsiadła, a ja zatrzymałam kogoś kilka minut później. Miałyśmy szczęście bo droga do Schilpario jest długa. Oszczędzony czas przeznaczyłyśmy na jedzenie i picie…w końcu byłyśmy we Włoszech, a tu celebruje się każdą chwilę. O 11-tej wsiadłyśmy w autobus do Clusone i spóźniłyśmy się na z dawna planowane spotkanie tylko kilkanaście minut :)

Trudność tego odcinka to T3 w porywach T4 (zejście po deszczu). Końcowy odcinek jest prosty- T1. Całą trasę od schroniska Iseo do szosy sprowadzającej do Schilpario można przejść w jakieś 8 godzin. Warta zbadania jest też dalsza część Alta Via Orobie Orientali- opuściłyśmy ją przy skręcie do biwaku. Cała Alta Via jest rozpisana na kilkanaście godzin jest na niej biwak i dwa schroniska. Nie wiem jak z dostępnością wody.

Share

Alpi Orobie Orientale Capo di Ponte-Concarena

Wstałyśmy wcześnie z nadzieją na poranny autobus, który podobno odjeżdżał z Valle o 9 rano.  Jednak kawałek serpentyn prowadzący na halę gdzie rozbiłyśmy namiot okazał się znacznie dłuższy niż przypuszczałyśmy. Wieczorem pokonałyśmy go samochodem (podwieźli nas tam spotkani na szlaku Włosi) teraz kiedy trzeba to było zejść zawijaski jakoś niezmiernie urosły.

Dziewiąta zastała nas pół godziny powyżej wsi. Zdesperowane zamachałyśmy na jakiś (jedyny niestety) zjeżdżający z góry samochód, ale kierowca nas minął. Wprawdzie otworzył okno i coś do nas krzyknął… ale odjechał, a tego co powiedział nie zrozumiałyśmy. Szłyśmy więc dzielnie asfaltem w dół z nadzieją, że dalej będzie więcej ludzi.  Ze 20 minut później ten sam kierowca wrócił, a potem zwiózł nas nie tylko do doliny Camonica (gdzie pewnie jechał autobus) ale i dalej doliną w dół. Tak sugestywnie opisał nam (po włosku) zalety masywu Concarena, że postanowiłyśmy go nie ominąć. Zamiast najłatwiejszego wyjścia- wjazdu na Passo Vivione i pójścia jakimś wysoko biegnącym szlakiem, wybrałyśmy strome podejście z samego dna doliny. Capo di Ponte leży tylko 300 metrów nad poziomem morza.

W informacji turystycznej nikt nie mówił po angielsku (nie mówiono też  po niemiecku i po hiszpańsku… ), nie było mapy, a panie nie znały żadnych górskich dróg. Z żalu poszłyśmy do wytwórni serów (powstrzymując się ostatkiem sił przed odwiedzeniem też wytwórni wina), najadłyśmy lepkich brzoskwiń i zaczęłyśmy podchodzić asfaltem.

W dolinach panował potworny upał- trudno to sobie wyobrazić w górach, ale różnice temperatur są ogromne. Poosłaniałyśmy się jak mogłyśmy przed słońcem, wysmarowałyśmy kremem i roztapiając się w południowym skwarze postanowiłyśmy złapać stopa i podjechać jak najwyżej samochodem. Niestety szosa była zupełnie pusta- najwyraźniej czas na lunch. Jakiś pan z podlewający ogródek wręczył nam po lizaczku i życzył powodzenia- co nas niemal kompletnie dobiło.

W połowie drogi, kiedy lizaczki zostały już niemal zjedzone, a my wyszłyśmy na lekki wiatr, zatrzymała się jakaś pani i zabrała nas do Pescarzo. To urocze kamienne miasteczko z pięknym widokiem.

Poświęciłyśmy mu z pół godziny. Wyglądało na całkiem wymarłe. Mapy w nim w każdym razie nie było.

Szlak prowadzący do Refugio Iseo wychodzi w górę za najwyższymi zabudowaniami. Jest oznakowany, ale nie poopisywano rozgałęzień (a  jest ich kilka) i z braku mapy musiałyśmy rozwiązać niejeden dylemat. Ostatecznie udało nam się jednak przebić przez las i wyjść na już lepiej oznakowaną ścieżkę biegnącą z Ono San Pietro. Na kawałku szlak prowadzi drogą i kilkaset metrów podwiozła nas jakaś rodzina- gdybyśmy miały mapę, albo chociaż dukały po włosku pewnie udałoby nam się wjechać z nimi gdzieś wyżej, tak pogadałyśmy trochę o pogodzie i wysiadłyśmy zostawiając im do zwiezienia na dół torebkę zapomnianych śmieci.  W większości nieużytecznych ulotek z informacji turystycznej.

Dalej ścieżka – już fragment Alta Via Orobie Orientale -Sentiero No. 6- wspinała się przez łąki i stromy, zarośnięty cyklamenami las. Oznakowanie pojawiało się czasem ale było sporo miejsc gdzie błądziłyśmy. Jedyny spotkany facet- motocyklista, chyba pasterz- też nie miał mapy i nie mówił w żadnym znanym nam języku. Miałyśmy zamiar kupić mapę w schronisku… ale okazało się zamknięte.  A w zasadzie nawet otwarte tylko puste. Takim jak my zostawiono całą jadalnię i jeszcze nie zakręcony na zimę kran. Na drzwiach wisiała kartka „sala zimowa”. Refugio Baito Iseo chociaż położone nisko (zaledwie na 1335 metrów nad poziomem morza) było klubowe i najwyraźniej stosowało się do przyjętych zwyczajów.

Chociaż było dopiero wczesne popołudnie Lidka powiedziała, że albo mnie natychmiast zabije albo niezwłocznie idzie spać…  rozsądnie wybrałam tą drugą możliwość. Spędziłam potem kilka godzin odwiedzając okoliczne domki (puste), przeglądając każdy znaleziony w schroniskowej jadalni papier… a na koniec już z latarką odkryłam pod stosem nieaktualnych reklam przypiętą pineskami do ściany (ale odwróconą na lewą stroną) mapę.

Oglądałam ją długo, mając nadzieję że zapamiętam. Fragment przerysowałam, sfotografowałam aparatem Lidki (mój nie jest cyfrowy), nawet przez chwilę rozważałam czy by jej nie ukraść, ale ostatecznie przybiłam w tym samym miejscu… Może się jeszcze komuś przyda.

Trudność tego odcinka to najwyżej T1, ale do podejścia jest ponad 1000 metrów, a w upale to nie jest nic. Za miejscem gdzie ścieżka odchodzi od szosy jest źródło.

Share
Translate »