różowe skalne roślinki w Dolomitach

W tym roku w Dolomitach zrobiłam całe mnóstwo zdjęć. Byliśmy tam w lipcu- w najlepszym czasie dla kwiatów. Dolomity są dość dobrze zagospodarowane, trochę mi w nich brakowało Pirenejskiej dzikości, ale teraz kiedy patrzę na fotografie, nie widzę tego. Widzę ogromną różnorodność roślin. Większości z nich nie potrafię nazwać, ale może poprawię się z czasem :).

Podzieliłam zdjęcia na grupy. Tym razem pokażę rośliny skalne… nie, nie wszystkie, które widziałam. Tylko różowe :) …może podziałają jak różowe okulary… ?

Postaram się poszukać nazw tych roślin. Niektóre z nich są popularne. Występują powszechnie w różnych górach. Inne, np kolczastą roślinkę na ścianie wodospadu, widziałam tylko jeden raz. Jeżeli znacie nazwy, napiszcie proszę. Lubię znać nazwy roślin. Miło je spotykać w górach. To trochę jak spotykanie znajomych. Przyjemne, kiedy jest się samemu.

Share

Zmierzch

Znalazłam te zdjęcia przy okazji pisania o lutym w Pirenejach .

Doskonale pamiętam tą chwilę. Fotografowanie  zajęło może kwadrans…

Najwyżej pół godziny.

Wyszliśmy na Col d’Araing mocno spóźnieni. Od rana podeszliśmy z 1500m. Światło zmieniało się z minuty na minutę.

Mieliśmy piękny widok na wszystkie strony.

Do schroniska został nam jeszcze tylko kawałek drogi, może niecała godzina, prosto w dół.

Być może gdybyśmy nie stawali, zdążylibyśmy tam dojść…

Ale żadne z nas nie mogło oderwać się od aparatu. To nic, że była zima, mróz koło -20, zapadał zmrok…

Poczekaliśmy aż słoneczne światło zgasło. W dolinę poniżej nas nachodziły chmury i wiedzieliśmy, że i tak nie uda nam się łatwo zejść.

W granatowym świetle zmroku, na wywianym zboczu dopatrzyliśmy się śladów nart. Trudno nam było iść tym śladem w rakietach, zbocze było zlodowaciałe i strome. Co chwila któreś z nas ślizgało się i zapadało w niewidocznych poduchach. Zanim dopadła nas chmura zeszliśmy na w miarę płaski taras, który widzieliśmy z przełęczy. Chwilę później zgubiliśmy ślad.

W mroku zniknęły też słupy, które prowadziły do schroniska. Granatowe mleko, potem zupełnie czarna noc. Idąc na czuja wyleźliśmy na krawędź opróżnionego zimą, zaporowego jeziora Etang Araing. Wróciliśmy i wyleźliśmy prosto na rzeczkę.

Jose nabierał wody, w górach każda woda to skarb, a ja wgramoliłam się na pobliski pagórek mając nadzieję, że narciarz nocuje w schronisku i ma zapalone jakiekolwiek, choćby bardzo liche światło.

Nie miał, albo wcale tam nie nocował, zresztą schronisko skrywała mgła. Wracając potknęłam się o jakiś kołek. Poświeciłam latarką…Hurra! Był na nim biało czerwony znak. Byłam na szlaku!

Poczekałam chwilę aż dołączy do mnie Jose. Dalej nie było aż tak łatwo. Górka była śliska i stroma. Spadaliśmy ze zbocza na zmianę, świecąc na około czołówkami. Każde z nas mamrotało swoją opinię pod nosem, na szczęście we własnym języku.

W końcu wyhamowaliśmy na płaskim pólku… przed ścianą z wielkim, namalowanym na rogu szlakowym znakiem. W sąsiedniej ścianie były drzwi, zamek działał, w środku stała ławka i stół, nad nami duży otwarty stryszek w sam raz do spania… wodę mieliśmy… po prostu raj :)

Zmierzch był taki piękny, więc chyba było warto?

PS: dzisiaj wstawiliśmy do sklepu nowy model bluzy do biegania albo jeżdżenia na rowerze, bardzo dobrze widoczny w nocy. Wiem, że to nie na temat, ale akurat przypadkiem… nazwaliśmy go Zmierzch :)

Share
Translate »