Kiedy wracaliśmy na szlak po głosowaniu jechała z nami para Rosjan. Młodzi, wysocy i smutni. Na dworcu dziewczyna głaskała parchatego kota tak, jakby jej coś przypominał, coś równoważył. Odruchowo pomyślałam, że jest bezdomna, choć nic na to nie wskazywało i sama ta myśl za moment wydała mi się idiotyczna. „Mam nadzieję, że umyje ręce” mruknął Jose i wcisnęliśmy się do upchanego po dach minibusu. Na granicy trzeba było wysiąść i przebrnąć przez odprawy paszportowe pieszo. To trwało, szosą przejeżdżał ciąg podobnych do siebie marszrutek (w jednej z nich jechały nasze plecaki), na poboczach tłoczyły się strumienie podobnych do siebie niskich i ciemnowłosych ludzi najczęściej ubranych na czarno. Wysocy i kolorowi byliśmy tylko my i Rosjanie. Zagubieni stanęliśmy razem w nadziei, że kierowca nas odnajdzie i z grzeczności wymieniliśmy kilka słów. Matka chłopaka była Ukrainką, ojciec Rosjaninem. Kiedy wybuchła wojna starszy brat był akurat w Polsce.- Jest kierowcą ciężarówki- powiedział z intonacją, której nie wyczułam. Nie wiedziałam czy to dobrze, czy źle. -Jest bardzo zadowolony- wyjaśnił natychmiast, troszkę zbyt szybko i zbyt entuzjastycznie. -Mama się strasznie bała o mnie, mogą wezwać do wojska- więc uciekliście?- tak jedziemy do ambasady hiszpańskiej w Erywaniu, bo tam podobno można dostać wizę Schoengen. Żona ma prawo pobytu na Łotwie na 5 lat. Ja na razie pracuję zdalnie. Jestem informatykiem. Jeszcze się nie zorientowali, że wyjechałem.
Usiedli na tyle i kiedy wysiadaliśmy kilka kilometrów od granicy z Gruzją blisko granicy z Azerbejdżanem pomachali nam na pożegnanie z uśmiechem zupełnie pozbawionym nadziei. Busik ruszył wzniecając tumany kurzu, a drogę przebiegł nam kot z myszą w pysku.
Ruszyliśmy w stronę twierdzy Berdavan. Mijając wieś widzieliśmy żołnierzy i nawet się wystraszyliśmy, że nam zabronią, Ruina stoi prawie na azerbejdżanskiej granicy w dodatku to jeden z jej spornych punktów. Pomimo tego nikt się nie czepiał, więc rozbiliśmy w starożytnej fortecy namiot. Niebo było gwiaździste i czyste, temperatura przyjemna, niemal letnia.
Ranek był pochmurny, wilgotny. Pobliskie miasteczko (Noyemberian), do którego doszliśmy górami spokojne, cichutkie. Kupiliśmy telefoniczne karty, wymieniliśmy w banku pieniądze i pomimo tego, że zaczęło padać ruszyliśmy na wschód w kierunku miejsca gdzie opuściliśmy nasz szlak. Przed laty przeszliśmy Armenię wzdłuż, teraz mogliśmy to zrobić wszerz. Dobrze było tu wrócić, i znów mieć przed sobą choć kilkanaście dni wędrówki w tym wspaniałym łagodnym krajobrazie wśród gościnnych życzliwych ludzi.
Szliśmy polnymi drogami, po łąkach. W górach nadal byli pasterze ze zwierzętami, wszędzie pasły się konie i krowy. Pogoda przecierała się czasem, ale las był mokry, a my przemoczeni do kolan, więc kiedy z domku na rozstajach zamachał do nas zapraszająco mężczyzna skorzystaliśmy i przysiedliśmy przy piecu. To był strażnik, spisywał samochody wyładowane drewnem i sprawdzał ich pozwolenia na wyrąb. Pod wieczór odjechał do domu i pozwolił nam przenocować w stróżówce. Nocą kilka razy słyszeliśmy, że ktoś przejeżdża, ale nie wyglądaliśmy. Lało.
Wstaliśmy przed świtem i przez kilkanaście kilometrów wędrowaliśmy szutrówką o wdzięcznej nazwie Karakorum Highway. Biegła granią i kiedy nie otaczał nas las mieliśmy piękne widoki na obie strony. Co jakiś czas mijaliśmy letnie pasterskie osady, już puste. Na końcu była większa wieś, też prawie pusta. Nazywała się Karakorum. Dalej udało nam się zejść w mniejsze dróżki, po południu trafiliśmy na znaki długodystansowego szlaku Armenii, który jak zrozumieliśmy jest częścią Transcaucasian Trail.
Zabiwakowaliśmy ponad złotym jesiennym laskiem. Obudziliśmy się w deszczu i mgle. Szlakowe znaki przeprowadziły nas przez skaliste wzgórza, troszkę przypominające Pieniny, puste i piękne, widoczność była mizerna, czasem żadna. Fajnie było dla odmiany iść ścieżką, choć bywała błotnista i śliska.
Za granią zeszliśmy w stronę głębokiego kanionu. Poniżej chmur pojawiły się dalekie widoki. Pokratkowana polami, przejęta przez ludzi przestrzeń graniczyła ze światem prawie zupełnie niezmienionym i dzikim. Za późno zorientowaliśmy się, że w tym zamieszkanym nie będzie już dobrego miejsca na biwak. Minęliśmy sporą wieś, przeszliśmy rzekę i wdrapaliśmy się na drugą stronę doliny, na płaskowyż pocięty uprawami. Szłyśmy rżyskiem, pomiędzy zagonami kartofli. Znów padało. Tuż przed wsią zaczepił nas uprzejmy człowiek. Spacerował po 10 kilometrów dziennie i chętnie odprowadził nas do nieoznakowanego, a przyjemnego pensjonatu. Było naprawdę w porządku. Pokój u pielęgniarki z dobrym wegetariańskim jedzeniem.
Dsegh na mapie wyglądał jak miasteczko, ale to raczej była wieś, choć ogromna z trawiastym kolistym skwerem obstawionym rzeźbami i z fontanną. Całość zwieńczała tablica, że park ufundowała polska ambasada. Było tam też muzeum. Rodzinny dom ormiańskiego pisarza Tumanyana znanego głównie z bajek dla dzieci. Dobrze było obejrzeć sprzęty i meble sprzed 100 lat. Zwłaszcza że nadal lało.