Armenia cz14

Kiedy wracaliśmy na szlak po głosowaniu jechała z nami para Rosjan. Młodzi, wysocy i smutni. Na dworcu dziewczyna głaskała parchatego kota tak, jakby jej coś przypominał, coś równoważył. Odruchowo pomyślałam, że jest bezdomna, choć nic na to nie wskazywało i sama ta myśl za moment wydała mi się idiotyczna. „Mam nadzieję, że umyje ręce” mruknął Jose i wcisnęliśmy się do upchanego po dach minibusu. Na granicy trzeba było wysiąść i przebrnąć przez odprawy paszportowe pieszo. To trwało, szosą przejeżdżał ciąg podobnych do siebie marszrutek (w jednej z nich jechały nasze plecaki), na poboczach tłoczyły się strumienie podobnych do siebie niskich i ciemnowłosych ludzi najczęściej ubranych na czarno. Wysocy i kolorowi byliśmy tylko my i Rosjanie. Zagubieni stanęliśmy razem w nadziei, że kierowca nas odnajdzie i z grzeczności wymieniliśmy kilka słów. Matka chłopaka była Ukrainką, ojciec Rosjaninem. Kiedy wybuchła wojna starszy brat był akurat w Polsce.- Jest kierowcą ciężarówki- powiedział z intonacją, której nie wyczułam. Nie wiedziałam czy to dobrze, czy źle. -Jest bardzo zadowolony- wyjaśnił natychmiast, troszkę zbyt szybko i zbyt entuzjastycznie. -Mama się strasznie bała o mnie, mogą wezwać do wojska- więc uciekliście?- tak jedziemy do ambasady hiszpańskiej w Erywaniu, bo tam podobno można dostać wizę Schoengen. Żona ma prawo pobytu na Łotwie na 5 lat. Ja na razie pracuję zdalnie. Jestem informatykiem. Jeszcze się nie zorientowali, że wyjechałem.

Usiedli na tyle i kiedy wysiadaliśmy kilka kilometrów od granicy z Gruzją blisko granicy z Azerbejdżanem pomachali nam na pożegnanie z uśmiechem zupełnie pozbawionym nadziei. Busik ruszył wzniecając tumany kurzu, a drogę przebiegł nam kot z myszą w pysku.

Ruszyliśmy w stronę twierdzy Berdavan. Mijając wieś widzieliśmy żołnierzy i nawet się wystraszyliśmy, że nam zabronią, Ruina stoi prawie na azerbejdżanskiej granicy w dodatku to jeden z jej spornych punktów. Pomimo tego nikt się nie czepiał, więc rozbiliśmy w starożytnej fortecy namiot. Niebo było gwiaździste i czyste, temperatura przyjemna, niemal letnia.

Ranek był pochmurny, wilgotny. Pobliskie miasteczko (Noyemberian), do którego doszliśmy górami spokojne, cichutkie. Kupiliśmy telefoniczne karty, wymieniliśmy w banku pieniądze i pomimo tego, że zaczęło padać ruszyliśmy na wschód w kierunku miejsca gdzie opuściliśmy nasz szlak. Przed laty przeszliśmy Armenię wzdłuż, teraz mogliśmy to zrobić wszerz. Dobrze było tu wrócić, i znów mieć przed sobą choć kilkanaście dni wędrówki w tym wspaniałym łagodnym krajobrazie wśród gościnnych życzliwych ludzi.

Szliśmy polnymi drogami, po łąkach. W górach nadal byli pasterze ze zwierzętami, wszędzie pasły się konie i krowy. Pogoda przecierała się czasem, ale las był mokry, a my przemoczeni do kolan, więc kiedy z domku na rozstajach zamachał do nas zapraszająco mężczyzna skorzystaliśmy i przysiedliśmy przy piecu. To był strażnik, spisywał samochody wyładowane drewnem i sprawdzał ich pozwolenia na wyrąb. Pod wieczór odjechał do domu i pozwolił nam przenocować w stróżówce. Nocą kilka razy słyszeliśmy, że ktoś przejeżdża, ale nie wyglądaliśmy. Lało.

Wstaliśmy przed świtem i przez kilkanaście kilometrów wędrowaliśmy szutrówką o wdzięcznej nazwie Karakorum Highway. Biegła granią i kiedy nie otaczał nas las mieliśmy piękne widoki na obie strony. Co jakiś czas mijaliśmy letnie pasterskie osady, już puste. Na końcu była większa wieś, też prawie pusta. Nazywała się Karakorum. Dalej udało nam się zejść w mniejsze dróżki, po południu trafiliśmy na znaki długodystansowego szlaku Armenii, który jak zrozumieliśmy jest częścią Transcaucasian Trail.

Zabiwakowaliśmy ponad złotym jesiennym laskiem. Obudziliśmy się w deszczu i mgle. Szlakowe znaki przeprowadziły nas przez skaliste wzgórza, troszkę przypominające Pieniny, puste i piękne, widoczność była mizerna, czasem żadna. Fajnie było dla odmiany iść ścieżką, choć bywała błotnista i śliska.

Za granią zeszliśmy w stronę głębokiego kanionu. Poniżej chmur pojawiły się dalekie widoki. Pokratkowana polami, przejęta przez ludzi przestrzeń graniczyła ze światem prawie zupełnie niezmienionym i dzikim. Za późno zorientowaliśmy się, że w tym zamieszkanym nie będzie już dobrego miejsca na biwak. Minęliśmy sporą wieś, przeszliśmy rzekę i wdrapaliśmy się na drugą stronę doliny, na płaskowyż pocięty uprawami. Szłyśmy rżyskiem, pomiędzy zagonami kartofli. Znów padało. Tuż przed wsią zaczepił nas uprzejmy człowiek. Spacerował po 10 kilometrów dziennie i chętnie odprowadził nas do nieoznakowanego, a przyjemnego pensjonatu. Było naprawdę w porządku. Pokój u pielęgniarki z dobrym wegetariańskim jedzeniem.

Dsegh na mapie wyglądał jak miasteczko, ale to raczej była wieś, choć ogromna z trawiastym kolistym skwerem obstawionym rzeźbami i z fontanną. Całość zwieńczała tablica, że park ufundowała polska ambasada. Było tam też muzeum. Rodzinny dom ormiańskiego pisarza Tumanyana znanego głównie z bajek dla dzieci. Dobrze było obejrzeć sprzęty i meble sprzed 100 lat. Zwłaszcza że nadal lało.

Share

Mały Kaukaz cz13

Rzeką płynie zmętniały ściek, gnojówka. Plastikowe torby pozawieszały się na kamieniach. Po drugiej stronie, za mostem mężczyzna pali wielkie ognisko. Dym gryzie w oczy, wyciągam aparat, a on krzyczy- Co robisz?- Ja nic, tylko zdjęcie, a pan co? -Palę zeszłoroczne siano! -Oświadcza jakby to było oczywiste, zostało to trzeba spalić. Nie sprzedać, nie dać komuś, co mu zabrakło, nie skompostować. W obiektywie wygląda jak diabełek oparty na długich widłach.

W jednym z domów pytamy o miejsce na biwak, obok stoi na wpół zburzona stodoła, może moglibyśmy tam rozbić namiot? Jest zimno, pada, wszędzie rozdeptany gnój. Właściciel ruiny ma wąską bladą twarz i oczy tak jasne, że wydają się bezbarwne jak woda. Bezsilnie patrzę jak się zwężają, jak dłoń mu się zaciska w pięść- Skąd jesteście? – Ja z Polski, a on z Hiszpanii- mówię- Nie ma mowy!-oznajmia z obrzydzeniem i zatrzaskuje nam przed nosem drzwi. Poniewczasie myślę, że to Rosjanin.

Odchodzimy nie odwracając się, prosto w góry po kamienistej stromiźnie potem drogą. Osiada mgła, mijamy ciemne kartofliska, połacie wyschłych rudych traw. Już zmierzcha kiedy pojawia się wąski pas drzew. Stawiamy namiot, zbieram chrust na ognisko, ale deszcz gęstnieje i robi się zbyt mokro na ogień.

Ranek jest suchy, słoneczny. Na szczytach dalekich gór bieleje śnieg. Wędrujemy polną drogą na północ. Zanim osiądzie chmura widzimy z daleka stado krów. Pasterze podchodzą kiedy jesteśmy bliżej. Pokazują nam skrót. Góry są suche, skaliste i niemal gołe. Zbocza strome. Za granią, tuż pod chmurą trafiamy na mały pomarańczowy namiot z plandeki. Mężczyzna widzi nas z daleka i podchodzi. Nie od razu rozumiemy dlaczego. No tak… psy. Przeprowadza nas koło nich bezpiecznie, zaprasza do ciepłego wnętrza. Proponuje wódkę, ale pytam czy nie da się zrobić herbaty? Na ognisku gdzie ustawił swój gar? To 12 kilogramów płatków owsianych dla psów. Też dwunastu. Stawiam garnuszek w żarze, ale mężczyzna go przenosi do wnętrza i odpala butlę gazową. Jest z Azerbejdżanu, ma tu ziemię i wielkie stado krów. Już jutro zejdzie z nimi do Kachetii- Tam ciepło, i trawa zielona- rozmarza się. Jose chwali samogon. Dopijam herbatę, robię zdjęcie i musimy znów wyjść na deszcz. Na grzbiecie wirują pojedyncze śnieżynki. Tną po oczach. Tumany nie wiem śniegu czy chmur zasłaniają widok. Nisko pod nami stoi niebieski namiot, z góry widzę przy nim kilka psów. Odchodzimy. Wiatr narasta, szarpie nami i dusi, nie ma się przed nim gdzie schować. Dopiero po południu trafiamy na ruinę domu i przysiadamy na moment za jedną ze ścian. Na górach, przez które przed chwilą przeszliśmy utknęła chmura. Po prawej błyszczy jezioro Paravani. Niebo oszalało, chmury tańczą. Cienie rysują na gołych zboczach dziwaczne znaki. Światło jest ostre jakby był już grudzień nie październik. Idziemy brzegiem wysokich gór. Pod wieczór widzimy kolejny namiot. Pasterz podchodzi, zaprasza żebyśmy weszli, jest jedzenie i wódka. Jest ciepło. Tylko zaraz, jak zagoni stado.

Przez chwilę patrzymy jak odchodzi, jak owce zbijają się ciaśniej i zawracają szerokim łukiem. Jezioro za nimi jest granatowe i groźne. Pocięte firankami deszczu. Jest zbyt zimno żeby długo stać, idziemy dalej. Za górą dopadają nas psy, rzucamy kamieniami, gwiżdżemy gwizdkiem, uciekamy. Nigdzie nie ma miejsca na biwak. Skały, nierówno, nie ma wody. Z północy gna na nas ciężki wał chmur. Z dołu jedzie konno człowiek. -Czy tam niżej, we wsi ktoś jest?- Pytam, ale on mnie nie słyszy- czy są tam jakieś domy gdzie można się schować?- powtarzam a on kiwa głową i kuli się, bo musi jechać pod wiatr. Jego koń, krowy, wszyscy maja stulone uszy. Zbiegamy. Tuż przed nocą znajdujemy opuszczony dom. Aspara jest bezludna. Większość budynków w ruinie. Ten też ma już nieszczelny dach. Jedna ze ścian jest zielona od mchu, wilgoć maca piękną podłogę z szerokich dech, nadgryza wspaniale sklepienie stykającej się z domem obory, poukładane okrężnie z ociosanych bali ciemnych od starości i dymu.

Kolejna wieś z daleka też wydaje się opuszczona, ale kiedy do niej idziemy rażącą od blasku słońca powierzchnię jeziora przecina łódka. W domach na drugim brzegu kopcą kominy, dym spływa na wodę jak białe wstążki i tonie. Niebo jest błękitne i czyste, szczypie mróz.

Nad bajkowymi, pełnymi drewnianych ozdób domkami tłoczą się góry, śnieżnobiałe, aż rażące. Jedna z chałup jest pomalowana, mężczyzna wychodzi pogadać. Tambovka została zbudowana przez Duchoborców, sektę wygnaną za odstępstwa od prawosławnej wiary przez ostatniego cara. -Są puste, mieszkańcy powyjeżdżali do Rosji- mężczyzna omiata wzrokiem długą wieś. Przy źródle obwieszonym soplami taplają się kaczki. -Idźcie do twierdzy Shaori- mówi- o tam widzicie? Tam jest.

Ruszamy, ale wejścia na stromy pagórek pilnuje sfora psów. Ruina z daleka wygląda niepozornie, jak sterta kamieni. Omijamy ją. Do wieczora kluczymy w gołoborzach, wdrapujemy się na wysoką przełęcz, schodzimy pod ciężkie brązowe chmurska. Daleko na horyzoncie widać mur białych szczytów. Kaukaz. Miejsce po obozowisku pasterzy jest już opuszczone, namioty spakowane i obciążone kamieniami czekają aż je zasypie śnieg. Chmura osiada, schodzimy po omacku, wzdłuż potoku, potem wzdłuż kolejnego. Wiadomo czym niżej tym cieplej. Gnamy, bo zapadł już mrok i nagle widzę przed sobą chatkę. Przyśpieszam, Jose coś krzyczy, ale nie słucham. W mroku, we mgle gubią się wszystkie proporcje. Domek oddalony jak sądziłam o kilometr okazuje się obudową źródła, bliską i do kolan. Stawiamy namiot po ciemku wśród gęstych traw. Rano pokryje je wspaniała szadź. Chmura rozmyje się zanim zjemy śniadanie. Za nami pokaże się piękny biały szczyt. Zejdziemy w stronę dolin zalanych mgłą. Po południu nie zostanie po niej nawet ślad. Góry Trialeckie, z których zeszłam kiedyś wiosną wydadzą mi się suche i bure. A były zielne. Od drogi oddziela nas bagnisty strumień, musimy brodzić.

I nagle pojawia się daleki widok w dół. Dzikie, chaotyczne, pozarastane suchymi chaszczami góry ucina równa linia pól. Przestrzeń przed nami jest jak szachownica, przeorana, wybronowana i pozasiewana. Jak ozdobna tkanina, jak koc, który nakrywa dzikość.

Koło czwartej nawigacja wprowadza nas do dużej wsi. Utykamy w ogrodzie tuż przed kuchennymi drzwiami. Kobieta, która się wychyla z domu, jest Greczynką, mówi trochę po angielsku, proponuje kawę. Po chwili schodzi się cała rodzina i choć jest wcześnie zostajemy na noc. Ojciec okazuje się chrzestnym Idy, dziewczyny, która przygarnęła mnie kiedyś w maju. Wieś gdzie doszliśmy teraz jest tą, o której mi wtedy opowiadała jaj mama. Grecy wygnani z Pontu szli na wschód. Dżawachetia była bezludna, niezamieszkana. Szli aż znaleźli źródło i przy nim zbudowali cerkiew i wieś.

Źródło to w zasadzie nieodpowiednie słowo, z ziemi wypływa od razu spory potok, nasi gospodarze mają na nim staw, ryby ugotowane na kolację są pyszne. Podobnie ziemniaki z własnego pola.

Kiedy wychodzimy rano na autobus pani domu w towarzystwie sąsiadek pije kawę (jak co dzień po dojeniu). Krowy dwie, tylko na własny użytek, kawa wspaniała. Jest sobota, marszrutka wlecze się 4 godziny po wybojach. Kierowca pali, ja siedzę za nim i wdycham dym. Żal mi, że trzeba było przerwać wędrówkę (choć wiem, że to tylko jeden stracony dzień). Nie umiałam tego inaczej zaplanować. Jutro 15 października, jedziemy do Tbilisi na wybory.

Share
Translate »