Laponia 22 cz17 Kevon-Adolfin Kammi

Kiedyś, dawno temu myślałam, że płaskowyże będą nudne. Że widok monotonny, mało szczegółów i tak naprawdę nic się nie dzieje. Ale tak nie jest. Ogromne otwarte przestrzenie jakiekolwiek, letnie czy zimowe, pustynne, czy pokryte bagnami są fascynujące. Pozorna monotonia nadaje im medytacyjny charakter, a dzieje się coś przez cały czas. W Laponii najwięcej na niebie. I teraz kiedy szliśmy płaskowyżem wzdłuż kanionu ocierały się o nas cienkie chmurki, w bliskim kontakcie chłodne, choć suche, z daleka puszyste, tajemnicze. Dobrze było śledzić ich wędrówkę po horyzont, który jak się wydawało nie miał końca. Szlak opadł jeszcze przed południem, znów pokonywaliśmy starannie zbudowane schody, gdzie chyba pierwszy raz w życiu widziałam ławeczki dla człowieka z plecakiem, swoją drogą, bardzo wygodne. Tuż przed ostatnim brodem minęła nas już znajoma dziewczyna i znów chwilkę pogadaliśmy. Jej praca polegała głównie na wymianie pojemników w toaletach. Chociaż wyglądały jak typowe sławojki, urobek nie wpadał już do dołów, jak kiedyś tylko do plastikowych pojemników, które po wypełnieniu czekały aż zimą wywiozę je z Kevonu skutery. Dziewczyna pędziła, bo przy obozowisku za rzeką miał czekać jej chłopak z kawą i psem. Myśleliśmy, że jeszcze ich tam zastaniemy, ale byli szybsi. W koszu zostały tylko gumowe rękawiczki dziewczyny.

Od tego miejsca szlak był już bardzo wydeptany. Pojawili się też ludzie. Para Francuzów, dzieciaki z Erasmusa na jednodniowych wycieczkach. Szlak znów wspiął się na wzgórza, ale tu musiało być zimniej, bo drzewa były już bezlistne, trawy zżółkłe, wiatr marszczył powierzchnię jezior i marzliśmy. I tak pożegnaliśmy Paistunturi Wilderness area.

Jeszcze zanim zeszliśmy do szosy pojawił się sygnał telefoniczny, po drugiej stronie doliny stała wieża i właśnie do niej mieliśmy zamiar dojść. Prowadząca do niej droga to jedyne miejsce gdzie można było się znów wdrapać na płaskowyż. Wcześniej musieliśmy przejść kawałek szosę. Był tam nieczynny kemping, na jednym z budynków znalazłam gniazdko. Zjedliśmy tam schowani od wiatru za ścianę łazienki, czy szopy. Prąd był nam bardzo potrzebny, przed nami kawał drogi bez szlaków, a mapę mieliśmy tylko w telefonie. Tylko w moim, więc o niego najbardziej dbaliśmy. Pogodę, zorzę sprawdzał na swoim Jose. Opuściliśmy kemping dość późno, nawet zastanawialiśmy się czy tam nie zanocować, były wiatki, ale jakoś się tam czuliśmy nieswojo. W zamian skręciliśmy w las, nad rzekę i wyszukaliśmy w miarę płaską łączkę tuż nad brzegiem. Ułożyłam z kamieni miejsce na ognisko. Paliliśmy oszczędnie, patyczkami. Niebo było czyste, ale zorza się nie pojawiła.

Ranek mglisty. Droga do wieży brukowana, dalej jeszcze przez kilka kilometrów ślad samochodu czy quada, zakończony zostawioną nad jeziorem łodzią. Teren grząski, Jose wpadł w bagno po uda i musiał się przebrać. Potem szliśmy już bardziej ostrożnie. Niby nie było ścieżki, ale trafiliśmy na dwa miejsca po ogniskach, prawdopodobnie używane przez wędkarzy, na norę lisa i sporo traktów reniferów czy saren, które przeprowadziły nas przez kolejne bagna. Zwierzęta doskonale widzą gdzie można wejść, więc nie mieliśmy już więcej kłopotów. Tak trafiliśmy na drogę, która dalej krzyżowała się ze szlakiem rowerowym z Mieraslompola do Nuorgam. Tu było naprawdę monotonnie. Zimno, powietrze wilgotne i mętne. Niebo zachmurzone. Lasy zniszczone przez szkodnika, martwe z pojedynczymi żywymi brzózkami. Droga (bo ten szlak biegnie drogą) rozjeżdżona, pełna głębokich kałuż. Czym dalej szliśmy tym węższa, mniej wyraźna, na koniec w zasadzie ślad kół.

Zanocowaliśmy w przedsionku czyjegoś domku. Jak nam się wydawało wynajmowanego wędkarzom. Trochę się tam czuliśmy głupio, ale padało i pokusa dachu nad głową była zbyt wielka. Kilka kilometrów dalej trafiliśmy na reniferową wieś. Przy jednej z szop stały dwa rowery i zastanawialiśmy się czy tam też się ktoś nie przyczaił na noc. To był mglisty, deszczowy dzień. Niewiele widzieliśmy, chociaż raz zobaczyliśmy naprawdę daleki widok. Płaski, pozalewany jeziorami i mokradłami teren ciągnął się po horyzont. To wszystko było obszarem chronionym – Kaldoaivin Wilderness area, chociaż wydawało się, że nic tu nie ma. I chyba właśnie to było powodem ochrony. Miejsc gdzie nic nie ma jest już tak mało, i może gdyby nie przepisy to też zostałoby wykorzystane, zabudowane i zniszczone.

Skręciliśmy losowo, tam gdzie wydawało nam się najbliżej. Do Adolfin Kammi nie prowadziła żadna ścieżka, nie było ani jednego kopczyka. Nie było też żadnej przeszkody. Suche połacie tundry przecinało tylko kilka strumyków, nie było wielkich bagien. Kamienie, jagody, skrzypiał reniferowy chrobotek. Z górki otworzył się daleki jesienny widok na rozlewiska. Gdzieś tam miała być nasza chatka, ale jakoś jej nie znaleźliśmy od razu. Mapy.cz zaznaczyły ją błędnie i nawet się przez moment wystraszyłam, że to nie tu, albo że może Adolfin Kammi to legenda? Domek z bajki…?

Share

Laponia 22 cz 16 Kevon

Na parkingu stało 11 samochodów, pomimo tego, że już dawno minęła ruska. Na ścieżce też przewijali się ludzie, pierwsza chatka była pusta, ale nagrzana. Wokół namioty, ktoś siedział w wiatce. Nawet czuliśmy się tym trochę przytłoczeni, po tylu dniach w samotności, bez ścieżek nagle taki wyraźny i oznakowany trakt i może nie tłok, ale dużo ludzi. Zanim zjedliśmy pod oknem usiadł długowłosy mężczyzna z brzuszkiem. Fińskie reguły użytkowania schronów pozwalają na zwierzęta tylko jeśli wszyscy wewnątrz się zgodzą. Pewnie myślał, że zaprotestujemy, ale Jose wyjrzał i go zaprosił. Pies również był z brzuszkiem, wydawał się strasznie zmęczony, i zaraz padł. Oboje i zwierzak, i pan dźwigali wielkie bagaże, pies niósł dwie sakwy swojego żarcia, kilka misek i chyba coś jeszcze. Jose był tym zniesmaczony, bo była to stara suka w słabej formie i o ile właściciel sam decydował co pakuje, to jej prawdopodobnie nie spytał, a może wolałaby być ultralight? Kiedy się pakowali wlazła pod pryczę i odmówiła wyjścia. Nie wiem jak to się skończyło, nie czekaliśmy.

W tym miejscu szlak się rozdzielał. Okazało się, że ten, którym poszliśmy (wzdłuż kanionu) jest mniej wydeptany i mniej popularny. Wyżej zaczęło nam się bardziej podobać. Pomimo mżawki pojawiły się jesienne kolory. Rude jagody, złote trawy na bagnach i czasem jakaś samotna wierzba jeszcze nadal jadowicie żółta. Wiało i było zimno, ale kiedy doszliśmy do sławnego urwiska pogoda się nagle zmieniła. Błysnął błękit, strumienie światła wpadły w czeluść kanionu, rozjarzyły się nadal pomarańczowe brzózki. To było wspaniałe miejsce i szczęśliwie byliśmy tam sami. Pusto było również w obozowisku, które minęliśmy tuż przed punktem widokowym. Zajrzeliśmy z ciekawości do chatki (to było lavu), do nowiutkiej drewnianej toalety i do drewutni- była pełna. Wydawało nam się, że jeszcze za wcześnie na noc, potem troszkę żałowaliśmy. W Kevonie nie wolno biwakować poza wyznaczonymi miejscami, a kolejne było jednak dalej niż sądziliśmy.

Szlak biegł pięknie wzdłuż skraju kanionu. Chatka stała w dolinie za rzeką. Schodziliśmy z płaskowyżu już po zmroku. W błękitnym świetle drzewka wyglądały jak teatralne dekoracje. Pojedyncze pokrzywione brzozy jeszcze złote, zarośla osik- jaskrawo żółtych jakby je ktoś wyciął z kolorowego papieru. W kanionie szumiał wysoki wodospad. Bród był ubezpieczony liną. Kiedy się szykowaliśmy (trzeba było włożyć kalosze) minęła nas dziewczyna. Pogadaliśmy chwilę, pomimo tego, że było już prawie ciemno. Nie spieszyła się. Szła do kolejnej chatki, tej co ją minęliśmy pustą. Pracowała dla parku narodowego i co 2 tygodnie przechodziła w tę i z powrotem przez cały szlak. Noc nie wydawała jej się żadnym problemem. Miała latarkę.

Bród był bystry i płytki, nie nalało nam się tam do kaloszy. Już z rzeki widzieliśmy, że torfowa ziemianka jest zajęta. Z komina unosił się dym, po skałach słała się struga czerwonego światła- żar z paleniska. Jednak zajrzeliśmy. Wnętrze było wprawdzie pozastawiane rzeczami, ale bez ludzi. Przez moment rozważaliśmy czy by nie zostać. Kusiły nas stoły, ciepło. Jednak wyszliśmy. Wyglądało na to, że w gommie jest kuchnia, a sypia się na boku w namiotach. Prostokąty poskładane z dziwnych drewnianych płotów, które widzieliśmy wcześniej okazały się platformami pod podłogi. Nie zauważyłabym ich, ale Jose na szczęście zauważył. W tym kamienistym miejscu trudno było o cokolwiek płaskiego, a tak każdy sobie to płaskie robił sam, tam gdzie zechciał. Uznaliśmy to za bardzo pomysłowe, wygodne, a i teren się przez to mniej niszczył.

Noc była upiornie wietrzna, wstaliśmy pierwsi i zdążyliśmy zjeść zanim pobudzili się mieszkańcy innych namiotów. Zapowiadał się bezchmurny, słoneczny dzień. Drzewa wyglądały wspaniale. Tu na dnie trwała jeszcze kolorowa jesień i uznaliśmy, że to najpiękniejsze miejsce. Najlepszy odcinek tej trasy. W południe zatrzymaliśmy się w obozowisku nad rzeką. Nie było chatki czy wiatki, wiec zagotowaliśmy wrzątek w śmietniku. Zawsze to oszczędniej i szybciej niż na wietrze. Na jednym z pojemników do recyclingu leżało spore starannie utrzymane gniazdo. Miałam nadzieję, że ptak zdążył z wychowaniem dzieci zanim zaczął się tu letni tłok.

Szlak biegł na długim odcinku nisko, wzdłuż Kevojoki. Często lasem, czasem po skałach. Wiatr ucichł, słońce grzało prawie jak latem i cztery brody, co to sięgają do uda nie były wcale tak straszne jak wyglądały. Wszystkie były ubezpieczone liną. Woda oczywiście lodowata. -Dobrze czasem umyć nogi -żartowaliśmy.

Wejścia na płaskowyż były tu zbudowane z ciągów drewnianych schodów. Wyglądało to troszkę jak zadbany park, ale chroniło urwiska przed rozdeptaniem i przed erozją. Na płaskowyżu znów wiało wiało, więc kiedy trafiła się pusta chatka, nie wybrzydzaliśmy już, zostaliśmy na noc, choć było wcześnie. Pomyśleliśmy, że to nadrobimy, albo nie nadrobimy i też sobie jakoś damy radę.

Wieczór przyszedł spokojny, noc mroźna, wietrzna, bez zorzy. Poranek mglisty, ale to się zaraz rozwiało i znów widzieliśmy wspaniałe słońce. Taka niesamowita odmiana po poprzednim mokrym tygodniu, kto by pomyślał!

Share
Translate »