Pöyrisjärven erämaa cz4-Stallojärvi

Bród, wypatrzony przez Romana był poniżej naszego dopływu. Zastanawiałam się czy nie podejść wyżej, ale na drugim brzegu z wody wychodziła ścieżka, tak jakby chodziły tędy jakieś zwierzęta. Dla potwierdzenia Roman wszedł bez plecaka. Do połowy tyłka. No nic… Podnieśliśmy wyżej plecaki, podciągnęłam trochę torbę na aparat, podkasałam spódniczki. Długo i zimno, ale nurt spokojny, chociaż silny. Trochę zmókł mi spód plecaka, trochę zamoczył się szerokokątny obiektyw, schowany bezpiecznie w skarpecie z neoprenu. I łapki, bo szłam z kijkami. Nic takiego. Poza zimnem, które dopiero nadchodziło, ale już zdążyło nas nadgryźć.

Rozgrzaliśmy się podchodząc pod górkę. Znalazłam ścieżkę, ale prowadziła na manowce, podobnie jak kolejna i kolejna. Moja teoria, że bezszlakowe chatki łączy jednak jakaś siatka dróżek padła. Ruszyłam za Romanem prosto na zachód. A przynajmniej tak prosto jak da się chodzić po podmokłym lesie. Omijaliśmy bagna, stawy, zakola rzeki. Na górce Aldkowi udało się raz złapać sieć. Kursor z naszym położeniem niemal się nie przesunął. Za chwilkę skończył nam się czas. Pora deszczowa. Byliśmy na to przygotowani. Rozbiłam namiot, Roman rozwiesił tarpa. Mieliśmy około 2 godzin więc zjadłam i się przespałam. Nie tylko ja. Deszcz ustawał stopniowo, kiedy ruszaliśmy jeszcze lekko siąpił i w zasadzie to mu nie przeszło. Schodziliśmy  w szeroką dolinę. Las się zagęszczał, robiło się coraz bardziej mokro. Omijaliśmy, krążyliśmy, co jakiś czas szukaliśmy wzrokiem Suinvaaary- naszego drogowskazu. Na południowym końcu czegoś co w wysokich górach nazwałabym jej żebrem leżała chatka. Oddzielała nas od niej spora rzeka i nieprzewidywalna ilość potoków. Nie było sieci, mogliśmy się tylko domyślać gdzie jesteśmy. Seria jezior, podobnych do siebie. Największe -oczywiste, bardzo wezbrane, brzegi nasiąkłe, ujście rzeki nieokreślone, rozlane w bagnach. Nurt szybki, pewnie bardzo głęboki. Odpychający. Zastanawiałam się czy nie bezpieczniej iść przez jezioro, albo nawet obejść je w kółko, miało 3 dopływy i jeden odpływ, ale to byłoby bardzo daleko. – Cśś… coś słyszę! -przerwał moje rozważania Aldek i ruszył w dół rzeki. Za chwilkę ja też usłyszałam szum. Gdzieś przed nami musiało być bystrze. Zawsze omijam takie miejsca, boję się nurtu, ale nie byłam sama. Panowie rozpędzili się, ledwo ich mogłam dogonić. Szum stawał się coraz głośniejszy, nurt coraz szybszy. Rzeka zwęziła się, ale przeszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów zanim rozdzieliła się i udało nam się dostać na wyspę. Druga odnoga była szersza, chyba nie przeskoczyłabym gdyby Aldek nie podał mi ręki. Bałam się nawet nie tyle porwania, ale zamoczenia, zwłaszcza aparatu. Roman już był na drugim brzegu,  skakaliśmy z kamienia na kamień w kaloszach, skały były omszałe i śliskie. Niska precyzja. Na wysepce widziałam pierwsze tej wiosny kwiaty. Pełniki, kaczeńce…

Dalej w lasku zastaliśmy szkielet lapońskiego namiotu i łódkę. Zaraz potem wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Bagna, rozlewiska, czasem płynąca nie wiadomo gdzie struga. Zbocze wznosiło się, ale nie robiło się sucho. Dopiero na grzbiecie (łagodnym, niemal niewidocznym) trafiliśmy na zwaliska głazów i tundrę. Byłam głodna. Roman śledził naszą jedyną mapę- wydruk w skali 1:250 000. -Może zatrzymamy się nad potokiem? Posiedzimy nad wodą, zjesz? -nie… lepiej szybko coś przegryzę tutaj- oponowałam i miałam rację. Potok w Laponii to słabe miejsce na postój. Mokro, bagna, do tego wzmagał się deszcz. W niskich brzózkach ukryło się stado reniferów. Znów wydawały mi się wszystkie białe, ale pewnie były jasno beżowe, uciekły zanim zdążyłam się lepiej przyjrzeć.

Wyżej pojawiły się dalekie widoki. Zamglone, niemal monochromatyczne, dla mnie piękne. Zostałam z tyłu i zdziwiłam się widząc chłopaków bujających się na palcach na jakiejś skale. Aldek wypatrzył komin! Chatka pokazywała się i znikała wśród drzew. W przeciwieństwie do alpejskich biwaków stawianych tak żeby było je widać z daleka fińskie chatki są pochowane po krzakach. Osłonięte przed niepogodą, ale trudne do odnalezienia bez nawigacji. Szukając naszej wbiliśmy się w bagno. Po raz ostatni tego dnia założyliśmy kalosze. W międzyczasie minęła nas seria słodkich cmoknięć. Rozpędzony Roman w butach i tak przemoczonych do cna.

Mieliśmy dużo czasu żeby się suszyć. Deszcz miał padać do 16-tej następnego dnia. Jedliśmy, spaliśmy, gadaliśmy i znów jedliśmy. Poszliśmy na ryby. Panowie znów posiedzieli nad mapą. Temperatura spadła poniżej zera, czasem w deszczu wirowały śniegowe płatki. W kominku płonęły brzozowe szczapki. W garze parował nielimitowany wrzątek, jedyny raz bezbarwny, przy chatce jest źródło. Byliśmy w połowie naszej trasy. Po około 80 km w każdą stronę.

Share

Pöyrisjärven erämaa cz3- Korteoja

Wyszłam pierwsza. Pakuję się szybko, ale chodzę wolno, więc pomyślałam że mnie dogonią. Postanowiliśmy podejść kawałek drogą i odbić na południowy zachód w dogodnym miejscu. Wieczorna burza dopełniła bagienne stawki, nasączyła mchy i zrosiła rozwijające się brzózki. Wszystko ociekało, pluskało, spod butów wyciskał się bagienny sok. Koleiny były zalane, droga rozjeżdżona, miejsce wczorajszych piachów zajął torf. Droga wznosiła się na łagodne wzgórze, pokryte tundrą, pełne kałuż w dołkach pośród bażyn i mchów. Tam się spotkaliśmy. Za wzgórzem teren opadł w szeroką dolinę. Na przeciwległym stoku błyszczały spore jeziora. -To tu- zgodziliśmy się z Romanem i nadal zgodnie skręciliśmy do potoku. Meandrował w skalistym kanionie, płytkim, ale zielonym i pięknym. Był wąski, ale musieliśmy ściągnąć spodnie żeby go przejść. Przeciwległą stronę porastały karłowate brzózki (betula nana). Te krzewy zawsze oznaczały wilgoć, więc kiedy wypatrzyłam morenę skręciłam w bok. Rzeczywiście z góry widziałam, że droga na wprost prowadziła w środek jeziora. -Chodźcie!-zamachałam. Roman dogonił mnie na kamienistym grzbiecie Aldek spróbował iść niżej, bliżej brzegu, ale w końcu wdrapał się do nas. Musieliśmy wyglądać na bardzo zadowolonych. Morena ciągnęła się przez jakieś 2 kilometry i dosłownie spadła nam z nieba. Sucho. Nieco zbyt daleko na południe, ale nie spieszyliśmy się. W linii prostej Korteoję i Lenkihakę dzieli niecałe 8km, a mieliśmy czas aż do zapowiadanej na popołudnie burzy. Spodziewaliśmy się jej o 14-tej.

Z górki mieliśmy piękne widoki. Na zachodzie rozciągał się płaski teren zakończony niskimi wzgórzami. Przed nimi, kilka kilometrów od nas pasło się stado reniferów. Z tej odległości wydawały się białe. Druga strona moreny była zalana. Wielkie, pewnie płytkie jezioro zmarszczone wiatrem. Na wprost nas góra przechodząca w jeszcze wyższą górkę jak podejrzewaliśmy – to Risuvaara.  Ogromna, otwarta przestrzeń bez śladu dróg. Nieskończenie wiele możliwości. Roman ciągnął nas w kierunku szczytu licząc na to, że południowe zbocze będzie wolne od bagien. Faktycznie na mapie było ich tam mniej, ale był upał. Piekły mnie bąble po komarach, schowane w butach i narażone na ciepło i wilgoć. Nie wiedziałam że zaropiały, odkryłam to dopiero po południu. Marzyłam o tym żeby zejść i jak najszybciej pozbyć się butów. Miałam sieć, widziałam na mapie chatkę. Idąc zboczem oddalaliśmy się od niej. -Skręćmy już!-marudziłam i ponieważ nikt mnie nie słuchał w końcu zeszłam sama. Nie było szans żebyśmy się tam pogubili. Jedna bardzo wyraźna góra. Jedna duża rzeka i jeden solidny dopływ. To w teorii. W praktyce skomplikowany teren pełen górek i dolinek, podmokły, niżej zarośnięty lasem. Zeszłam nie zważając na bagna, prosto w dół. Suchą nogą, skakałam z kępy na kępę. Czasem widziałam chłopaków, spotkałam ich w dolinie gdzie trafiliśmy na ślad ścieżki. Sieci już tam oczywiście nie było. Poszłam śladem, zawsze wierzę ścieżkom i chwilę potem zobaczyłam chatkę. Ledwo widoczną w  zielonych już brzozach. Weszłam, zmieniłam buty na klapki. Co za ulga! Poszłam po wodę, wypiłam i pomyślałam, że się wykąpię… Tylko ruszyły mnie wyrzuty sumienia. Wróciłam i wywiesiłam czerwoną szmatę- czyli moją ulubioną wiatrówkę. Tego nie przegapią… Potok szumiał wyjątkowo przyjemnie, z nieba lał się nielapoński żar…Już miałam się rozebrać do naga, kiedy dla pewności sprawdziłam.- Roman! -krzyknęłam-Roomaan!- Cicho! przecież tu jestem !-usłyszałam z krzaków- cholera… pomyślałam i znów założyłam sukienkę.

Wykąpałam się chwilkę później kiedy rozpakowywali się w chatce. Wracając wtargałam tam wiadro wody. Burza przyszła punktualnie co do minuty, w chwili kiedy zamykałam za sobą drzwi. Lunęło. Ściana deszczu, trochę błyskawic, ale nic bardzo groźnego

Postanowiłam naładować telefon, wygrzebałam powerbanka, kabelek, przymierzyłam i… to nie ten! Gapa…Czyli mojego smartfona nie da się naładować.  Wyłączyłam, oddałam powerbanka Aldkowi (jemu ten kabelek pasował). Sieć pojawiała się i znikała. Przez kilka godzin patrzyłam jak panowie omawiają trasę. Nawet mi jej nie pokazali. Słyszałam oczywiście strzępki rozmowy. Na północ aż do norweskiej granicy potem od północnej strony jeziora. 75 -80 kilometrów. Nie gryzło mnie to. Dotyczyło dalekiej przyszłości. Wcześniej trzeba dojść do Stallojarvi- kolejnej pozbawionej szlaku chatki oddzielonej od nas dużą rzeką. Jedną z głównych w tym rejonie. Idąc na ryby Roman obiecał rzucić okiem na ewentualny bród.

Długo go nie było.  Nadleciała i odleciała burza. Lunęło, potoki wezbrały, las namókł. Z górki gdzie była lepsza sieć obejrzeliśmy fragmenty mapy i paskudną prognozę pogody. Dwugodzinne okno bez deszczu ulewa i znów kilka w miarę suchych godzin. Zimno.

Roman wrócił nad wyraz zadowolony. Przyniósł rybę. Oprawił. Upiekł na ognisku. Nigdy wcześniej nie jadłam dzikiego pstrąga. Był chudy, mięso zwarte, pyszne. Miałam wrażenie, że dostałam największy kawałek.

Nie miałam lekarstw. Przed snem przeszukaliśmy apteczkę Romana, znalazła się tubka Tribioticu. Posmarowane nim zaropiałe bąble nieco zbladły. Otaczająca je wysypka przyschła. -Miałbym też fenistil gdybyś mi nie kazała zostawić połowy rzeczy!- usłyszałam jeszcze na dobranoc.

Chatki to dziwne miejsca. Jednocześnie publiczne i osobiste. Wpisy w chatowej książce, pozostawione przez kogoś przedmioty. Zagubione, zostawione dla innych, a nawet czasem dla tych innych stworzone. Niekoniecznie użyteczne czy praktyczne. Zawsze mnie intrygują, lubię je fotografować.

Share
Translate »