Korsyka Mare a Monti cz1.

Wyjazd na Korsykę zimą (na przykład zamiast nart) na pierwszy rzut oka wydaje się egzotyczny. W praktyce nie jest ani skomplikowany, ani nawet specjalnie drogi. Loty na lazurowe wybrzeże zimą nie drożeją nawet w weekendy (ok 250 zł w obie strony). Prom ma stałą i w sumie niewielką cenę (ok 30-tu Euro w jedną). Transport publiczny na Korsyce działa wprawdzie zimą na pół gwizdka, ale nie trzeba  z niego korzystać. Odległości nie są wielkie i wszędzie daje się jakoś dojść lub dojechać stopem.

Tak też zrobiliśmy. Lot z Berlina do Nicei (z jednym bagażem na 3 osoby, dwa plecaki udało nam się skompresować do rozmiaru pasującego do kabiny). Potem szybki przerzut do Tulonu (można pociągiem, kursuje ich wielkie mnóstwo, bilety są tanie, ale trudno je kupić z wyprzedzeniem. To niedaleko. Nas podwieźli przyjaciele.). Nocny prom do Ajaccio gdzie udało nam się komfortowo rozłożyć śpiwory na najwyższym 8-mym pokładzie. Wszystko to wydawało się bardzo szybkie i troszkę oszałamiające. Zaplanowałam wyjazd drobiazgowo (jak na mnie). Policzyłam długość przejść i posprawdzałam możliwości dojazdu w góry. Zadzwoniłam nawet i napisałam do wszystkich sportowych sklepów, których znał wujek google, bojąc się, że nie będziemy wiedzieli jak kupić gaz. Sytuacja wyglądała dramatycznie. W Decu powiedziano mi, że gaz się skończył, a kolejny pojawi się dopiero latem! Gaz taki jak lubię (do Primusa, MSR-a, Colemana- czyli ten droższy i wydajniejszy) miała agencja turystyczna w Corte, z tym że była zamknięta w poniedziałek… Błękitne butle od campingaza, których nie lubię, bo niewydajne, a palniki upiornie ciężkie znalazły się jednak w Intersporcie. Jak się potem okazało nie tym, który ostatecznie odszukaliśmy w Ajaccio … Są dwa i ten, do którego nie zadzwoniłam (malutki na głównej ulicy nad portem) miał wszystkie rodzaje butli, z tym że my mieliśmy już tylko wielki błękitny palnik…

Nic to, załadowawszy dwie butle na zapas (również niepotrzebnie, niebieski gaz był potem w większości wiejskich sklepików) porzuciliśmy myśl o zwiedzaniu Ajaccio i zamiast czekać na jedyny kurs do Cargese (o 17.30) wyjechaliśmy za miasto miejskim autobusem i rozpoczęliśmy łapanie stopa.

Poszło jak z płatka. Dziewczyna w malutkim autku przerzuciła nas przez przełęcz nie martwiąc się wcale, że obładowani położonymi na kolanach plecakami omal nie zarwaliśmy jej zawieszenia. Cargese kusiło na horyzoncie, po drugiej stronie pięknej zatoki, dotarcie tam zajęło nam prawie cały dzień. Nie żebyśmy się nudzili. Przeszliśmy kawałek szosę, zjedliśmy troszkę poziomkowców, poturlaliśmy się z kolejną miłą panią do sklepu, posiedzieliśmy na skalistej plaży, i znów podjechaliśmy kawał na pace pickupa. Wspaniałe doświadczenie. Droga wiła się wysoko nad skalistym, dzikim wybrzeżem. Widoki z paki oszałamiały.

Do Cargese dotarliśmy jeszcze za dnia, ze 3 godziny przed autobusem. Miejscowość wyglądała na wyludnioną, ale był tam i bar, i przyzwoity sklep. Było też co zobaczyć. W Cargese są dwa postawione na przeciw siebie kościoły. Jeden greckokatolicki wybudowany przez uchodźców z Peloponezu, którzy schronili się tu w 17-tym wieku uciekając przed tureckim jarzmem. Drugi rzymskokatolicki, z pięknym siedemnastowiecznym obrazem (szkoła bolońska). Oba były otwarte i oświetlone.

Do zmroku pozostało nam już nie więcej niż półtorej godziny postanowiliśmy jednak podejść kawałek. Głównie po to, żeby zakończyć podróż i zacząć w końcu wędrować.

Szlak wznosił się łagodnie  zalesionym grzbietem. Udało nam się dojść przed nocą do rozstajów z ruinami kapliczki. Wnętrze kościółka było jedynym płaskim miejscem w okolicy rozbiliśmy więc namiot przed ołtarzem. Teren ogrodzono, żeby ruin nie niszczyły krowy, ale przejście przez płot było zadeptane. Ogrodzenie zerwane. Kościółek jest słabo widoczny (ukryty w krzakach) i nieoznakowany. Obok leży spore gospodarstwo gdzie dostaliśmy pitną wodę. Nocą bardzo nas niepokoił zamknięty w przyczepie koń.  Tupał, szamotał się, Hania mówiła, że słyszała jak odjechał nad ranem. Ja wszystkie nocne odgłosy przespałam. Obudziłam się na chwilę przed świtem w samą porę żeby zrobić kilka zdjęć.

PS: Świty i zmierzchy okazały się najciekawszymi fotograficznie porami dnia na naszej zimowej Korsyce. Do tego w styczniu raczej trudno je przespać :)

Share

Korsyka- Mare a Monti nord

Mare a Monti to niski i niepozornie wyglądający (na mapach) szlak. Zastanawiałam się nad nim od dawna, ale wydawał mi się niezbyt interesujący latem. Zbyt bliski cywilizacji, zbyt gorący. Kawałek (ostatni odcinek Bonifatu- Calenzana) przeszliśmy w listopadzie 2013 w drodze do jedynego w okolicy sklepu. Miejscami był piękny, ale na długim odcinku biegł drogą. Pomyślałam, że to niezły pomysł na zimę. Z analizy historycznych danych z różnych meteorologicznych stron wynikało, że zarówno na Korsyce jak i na Sardynii w połowie stycznia zwykle panuje piękna słoneczna pogoda, a liczba deszczowych dni  niewiele odbiega od alpejskiego lata. Styczeń to trudny do wędrowania czas. Alpy i Pireneje atakuje już prawdziwa zima. Śnieg jest niezwiązany, nieustannie spadają lawiny. Moje własne alpejskie styczniowe próby nie bardzo nadawały się do powtórzenia. Podobnie wyglądały pirenejskie doświadczenia Jose czy Asi. Miękki, głęboki i niebezpieczny śnieg, pogoda niepewna i zmienna. Dzień krótki.

Korsyka w tym samym czasie okazała się prawdziwym rajem. Temperatura nocą rzadko spadała poniżej kilka stopni mrozu, często była nawet dodatnia. W dzień bywało naprawdę ciepło, kąpałam się i w morzu i w rzece. Problem długich i ciemnych poranków i wieczorów w magiczny sposób rozwiązało palone przez moich przyjaciół ognisko. Sama bym tego chyba nie zrobiła. Jakoś nigdy nie miałam zwyczaju. Dla wyjaśnienia (wiem, bo spytałam strażaka) ognisk nie wolno rozpalać latem (od czerwca do końca września), ale palenie ich zimą nie jest ani groźne ani zabronione.

Szlak na mapie teoretycznie niski (nie wyszliśmy nim powyżej 1100 m npm) w rzeczywistości wiedzie skalistym, górskim terenem, a dzienne przewyższenia kilkukrotnie dochodzą do 1200 metrów. Nic dziwnego. Góry na zachodnim wybrzeżu wyrastają z samego morza, a ścieżka schodzi czasem aż na brzeg. Podobnie złudna okazała się bliskość cywilizacji. Mare a Monti wprawdzie przecina kilka wsi, ale spotkaliśmy tam dosłownie parę osób. Mieliśmy za to okazję dokupić troszkę jedzenia (sklepy w Evisa, Galeria i Ota były czynne zimą, w Serriera i Curzu trafiliśmy na otwarty bar, w Marignana działała gite). Nie było też problemu z gazem. Nakręcane butle campingaza można było kupić w Cargese, Evisie i Galerii.

Nie przeszliśmy dwóch ostatnich odcinków ( Tuarelli- Bonifatu i opisanego już Bonifatu- Calenzana). Z powodów logistycznych (promy pływają zimą tylko z Ajaccio) w Tuarelli przeszliśmy na biegnącą na wschód ścieżkę Transhumance. Doszliśmy do refuge Puscaghja, a  stamtąd nie mogąc iść dalej z powodu oblodzenia  zawróciliśmy do Porto.

Styczniowe Mare a Monti okazało się bezludne, dzikie i wybitnie piękne. Być może latem jest na nim więcej ludzi, ale stan ścieżki nie wskazywał na wielki tłok. Widzieliśmy trochę miejsc do biwakowania ( jak to na Korsyce, znacznie mniej niż Pirenejach czy Alpach, trzeba szukać, a czasem wyrównać). Nie mieliśmy kłopotów z wodą. Oznakowanie było doskonałe, trudności techniczne przeciętne. Oceniłabym je na T2– skalista, często stroma górska ścieżka. Opiszę kolejne dni. To piękna i ze względu na bliskość morza bardzo oryginalna trasa. Możecie o niej troszkę przeczytać tu.

Przepraszam, że umieściłam tak dużo fotografii. Ten wpis zostanie nam na długo i to jak wygląda szlak ma szansę przydać się tym, którzy zastanawiają się czy warto na Mare an Monti pojechać. Brakowało mi zdjęć tej trasy kiedy sama planowałam wyjazd. Jeszcze więcej jest tu. :)

Share
Translate »