Pireneje czerwiec 15 cz3 Val de Madriu

Rano na chwilkę pojawiło się słońce, ale szybko nadleciały podejrzane chmurska. Mocno wiało więc miałam okazję przetestować wiatrówkę. Ponieważ Włodek wiele razy pytał jak się ubieram, tym razem starałam się wszystko zapamiętać. Temperatura musiała być około 5-ciu  stopni (nocą był bardzo lekki mróz), wiało pewnie ok. 80 km/godzinę, w porywach może troszkę więcej. Czym później tym robiło się cieplej, ale Costabonę zdjęłam dopiero w południe. Pod spodem miałam prawie wszystko co zabrałam- koszulkę Abeille z krótkim rękawem i bluzę z kapturem i łapkami z powerstretch. Na głowie Barana, na szyi kominek (nie wiem czemu nie mamy go w sklepie- zaraz dołożę, to mój ulubiony). Na czarną godzinę została mi jeszcze bluza Cecire, w której sypiałam i ratunkowa kurtka puchowa noszona wieczorami, przed snem. Wystarczyłby Waciaczek lub highloft, kurtkę spakowałam z rozpędu. Przecież niedawno jeszcze była zima…

Przejście z Montmalus do La Illa nie jest znakowane i zaznaczono je tylko na niektórych mapach (akurat nie na tej, którą zabrałam), ale ponieważ już kiedyś w tym miejscu sporo błądziłam, tym razem poszło mi bardzo sprawnie. Ścieżka nie jest widoczna, ale biegnie wyraźnym balkonem i jest na niej kilka kopczyków. Po przekroczeniu małej przełączki wychodzi się na płaskie kamieniste pola, które trzeba przejść „po poziomicy”,  dalej widać już staw La Illa.  Przerywany pasmami błota śnieg trzymał się prawie do schronu la Illa, poniżej nagle robiło się zielono i ciepło. Zajrzałam do schroniska (sfotografowałam się nawet w oknie- na dowód, że nosiłam wiatrówkę :)) i już schodząc spotkałam dwie osoby. Powiedziałam „Hola”, jak zwykle, minęliśmy się, a za chwilkę z tyłu usłyszałam „przepraszam… Kasia?”… „Kasia Nizinkiewicz?”

Przypadkiem spotkałam w górach dwójkę czytelników bloga! Z wrażenie nie spytałam nawet jak się nazywają. Możecie sobie pewnie wyobrazić jak bardzo byłam zaskoczona. Piszę o górach już od kilku lat, ale nie wiem wcale czy ktoś te moje opisy czyta. Zwykle podejrzewam, że nikt i co pewnie wyda się Wam nieprawdopodobne, pomimo opisywania swojego życia ze szczegółami mam wrażenie całkowitej niewidzialności. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że gdziekolwiek, ktokolwiek może mnie rozpoznać ani, że kogokolwiek z Was spotkam.  Do tego w miejscu gdzie wcale nie ma ludzi… A jednak:)

Pogadaliśmy potem przez chwilkę, ale ja nadal byłam tak oszołomiona, że zapomniałam powiedzieć kilka ważnych rzeczy, które potem gryzły mnie przez dłuższy czas… Jak znaleźć odejście szlaku przy Cabana Sorda, żeby zamiast błądzić w poszukiwaniu niezbyt oznakowanego przejścia GPR z Juclar na zachód obejść pięknym i oznakowanym GR-em przez Stawy Fontargente i Port Incles… , żeby zajrzeć jeszcze do Angonella…Powiedziałam za to kilka niepotrzebnych rzeczy o śniegu (nie był wcale taki zły), o wyciągach, które odstraszyły mnie i zniechęciły do oglądanie Cyrku Pesons (a chyba trudno, nie zmienimy tego, że są więc trzeba je jakoś zaakceptować)… Mam nadzieję, że jeśli takie spotkanie zdarzy mi się kiedyś jeszcze raz będę bardziej ogarnięta.

Mam też nadzieję, że to wiosenne obejście Andory w kółko udało się, i że się spodobało. Jeśli czytacie, napiszcie proszę. Martwiłam się o Was 8-mego kiedy tak bardzo sponiewierała nas burza. Nie pamiętałam czy zdążyliście już zejść.

Co dalej?… już chyba nic ciekawego. Zeszłam doliną Madriu do Andorra la Vella, gdzie umówiłam się wieczorem z Jose. Szłam bez mapy, bo zostawiłam ją razem z moim zimowym sprzętem w samochodzie Jose (w maju) i przez moment wahałam się czy lepiej iść GR11 czy GR7. Wybrałam siódemkę i dobrze, bo szła prosto w dół. Po drodze na chwilkę dopadł mnie deszcz, ale schowałam się w schronisku Fontvertd. Burza trwała tyle, ile ugotowanie zupy. Stoły były świeżo przetarte i miło mi było pomyśleć, że to dlatego, że nocowali tu „nasi”.

Share

Pireneje czerwiec15 cz2- Montmalus

Nie zrobiłam sobie żadnego planu. Miałam 3 dni żeby dojść do Andory gdzie umówiłam się z Jose. Szłam na zachód czując się wyjątkowo beztrosko. Wczorajsze spontaniczne przejście z GR7 na GR11 zmusiło mnie teraz do przekroczenia Coll de Vallcivera, wysokiej i ośnieżonej, przy tym dość stromej przełęczy. Troszkę się nawet martwiłam czy się da. Moje raki zostały w samochodzie Jose podczas naszej ostatniej wędrówki kilka tygodni temu. Pomimo nocnego mrozu i ulewy utwardzającej śnieg udało mi się jednak bez problemy wybić stopnie butami. Zaczęłam się już nawet zastanawiać czy noszenie czekana i raków ma sens… Ta wiosna była wyjątkowo łaskawa, sprzęt w zasadzie niepotrzebny, śnieg stabilny, wystarczająco twardy żeby trzymać i wystarczająco miękki żeby iść.

To, jakie będą warunki trudno przewidzieć. Pamiętam czerwcowe poranki gdzie śnieg zamarzał tak, że nie wbijały się w niego zęby aluminiowych raków i takie gdzie bez czekana bałam się gdziekolwiek wejść. Wszystko było luźne, pozamarzane w kulki, nielepiące się i nigdzie nie dawało się pewnie stanąć. W tym sezonie wystarczał twardy but. Nocne temperatury był dodatnie i przez całą wiosnę ani razu nie trafiłam na twardy lód.

Ale to dygresja, tamtego poranka szłam sobie w jaskrawym słonecznym świetle i obserwowałam unoszące się ponad morzem chmur balony. Piękne niedzielne przedpołudnie, sielanka, której nie przerywały ani przewracające się po dolinie, nie zawsze kompletne, ale zawsze oczyszczone do białości szkielety padłych krów, ani zalewające wszystko strumyczki wytapianej ze zboczy wody wzmocnione jeszcze wczorajszym deszczem. Do tego pustka, bez ludzi, bez śladów… prawie bezwietrznie, tylko świergot ptaków i zapach rozgrzanych słońcem zeszłorocznych traw.

Widziałam narastające na zachodzie chmury, ale początkowo nie wyglądały źle. Pogoda utrzymała się aż do chwili kiedy przetrawersowawszy zbocze dotarłam znów do GR7 wspinającego się na Portella Blanca de Andorra z drugiej strony. Pod przełęczą spotkałam czterech schodzących chłopaków, ale na dalszej części GR7 nie było śladów. Musieli przyjść z Porta.

GR7 to dość dziwny szlak. Dalszy fragment zupełnie nie zgadzał się z mapą i ponieważ przecinał płaty śniegu i szereg zaśnieżonych żlebów, a na trawiastych fragmentach nie było ścieżki, wypatrywanie go zajęło mi sporo czasu. Biało czerwone znaki były wyraźne, nawet niedawno odmalowane, przynajmniej te, których nie zasłaniał śnieg. Nieliczne niestety. Było też sporo miejsc, które z braku raków wolałam obejść. Zbyt stromych żeby ryzykować. Kiedy w końcu wydostałam się na grań widok andorskiej strony aż mnie zamurował! Drogi, wyciągi wieże… Cóż taka jest Andora. Z jednej strony przyjazna z mnóstwem pięknych i dzikich miejsc, z drugiej, zabudowana, zagospodarowana, zbyt zagęszczona.

Zeszłam z GR7 nieznakowaną, ale oczywistą (chociaż niewidzialną) ścieżką z zamiarem dotarcia do intrygującego, bo umieszczonego wśród wyciągów schronu-Refugio Pla de les Pedres. Nie doszłam tam. Widok nartostrad obrzydził mi pomysł zwiedzania Cyrku Pesons (tak chyba trzeba by to określić wobec całej otaczającej Grau Roig cywilizacji). Natychmiast po przekroczeniu drogi, gdzie zaparkowało dwóch wędkarzy skręciłam na południe kierując się (chyba narciarskim) znakiem „Montmalus”. Właściwy szlak odbijał od nartostrady kilkaset metrów dalej nad małym stawem. Doszłam do ścieżki po męczącej godzinie przedzierania się przez ruchome głazy. Nie było oznakowania, ale widziałam jeden kopczyk. Warto było, bo widoki z tego dzikiego miejsca miałam wyjątkowo piękne. Znów pokazało się słońce, a spod śniegu wynurzały się piękne stawy. Częściowo już rozmrożone. Przełęcz Montmalus jest niekłopotliwa i łatwa, zejście strome, ale można je obejść (co też zrobiłam, bo bez raków, nie miałam ochoty na stromy śnieg). Po drodze drugi raz tego dnia dopadła mnie burza. Zbiegłam do schronu, ugotowałam barszcz, przeczekałam. Zagapiłam się i ledwo zdążyłam sfotografować tęczę. Chmury odleciały i znów otoczyło mnie błękitne niebo i ogrzało ciepłe, popołudniowe słońce, które za chwilkę przepięknie zaszło. Montmalus to pocztówkowe miejsce. Widoki są tam zawsze piękne, schron duży, pod dostatkiem opału i wody. Aż dziwne, że nie prowadzą tam żadne znakowane szlaki. Być może to schronisko mieszkańcy Andory woleli zachować dla siebie.

Share
Translate »