Hej, wróciłam wczoraj. Muszę się pozbierać (i rozpakować:)), ale tak szybciutko krótkie podsumowanie. Byłam blisko miejsc, o których pisałam Wam w listopadzie i w kwietniu/maju. Ten powrót w dobrze znany rejon wywołał niezwykłe wrażenie ciągłości. Tak jakbym wcale nie wyjeżdżała z gór. Widziałam czereśnie przebarwione na piękny pomarańcz, potem bezlistne, przysypane pierwszym śniegiem, widziałam jak kwitły i zrzucały płatki, a teraz obrosły owocami. Rośliny, które przed miesiącem dopiero miały pąki pięknie rozkwitły, a te wczesnowiosenne zdążyły już wyprodukować nasiona. Wiosna przesunęła się o kilkaset metrów w górę, ale wiele stawów wciąż jeszcze pokrywa lód, a w zacienionych, wysoko położonych miejscach leży głęboki śnieg.
Pogoda trafiła mi się typowo czerwcowa. Codziennie kręciła się gdzieś burza, na horyzoncie tworzyły się piętrowe chmury, gdzieś tam błyskało i grzmiało. Czasem pokropiło, kilka razy zlało, a na koniec ostatniego dnia, który spędziłam z Jose trafił w nas piorun. Przeszliśmy już przez granicę Andory. Ścigająca nas od tygodnia chmura została za granią, a my wyluzowani po trudnym, stromym i zaśnieżonym zejściu zbiegaliśmy sobie spokojnie w dół cyrku Tristaina na parking gdzie Jose zostawił samochód.
Nie wiem nawet kiedy niebo zasnuło się szaroburymi chmurskami, a gdzieś za nami zagrzmiało. Jose odwrócił się, wycelował w burzę aparat i powiedział- żegnaj francuska chmuro już nam nic nie zrobisz, jesteśmy za granicą. W tym momencie gruchnęło. Żadne z nas nie zauważyło błysku, tylko huk. Coś mocno uderzyło mnie w głowę. Jose wrzasnął- siadaj- i padł. Potem masował ręce, pluł… On też dostał uderzenie w głowę, a poza nim, być może dlatego, że trzymał w gołej dłoni metalowe kijki, a w drugiej aparat, zdrętwiały mu mocno palce, szumiało w uszach, błyskało w oczach, a w ustach pojawił się dziwny smak. Byliśmy kilka metrów do siebie, po dwóch stronach niewielkiej rzeczki, na szczęście dobrze zaizolowani od podłoża (grube zimowe buty) i susi. Poczekaliśmy chwilkę, ale burza zawiesiła się na Pic de Tristaina i nic się nie działo. Zanim zeszliśmy na parking grzmoty wróciły i zmoczył nas ulewny deszcz. Francuska chmura pokonała główną grań, ale nam już nic nie zrobiła. Gwizdanie w uszach ustąpiło po kilku godzinach. Jose pojechał do Saragossy, a ja zostałam sama na parę następnych dni. Nic mi zupełnie nie jest. Mój aparat i telefon działają, czuję się mniej więcej normalnie. Jose mówi, że widzi i słyszy znacznie lepiej niż przed piorunem, i jest ze wszystkiego wyjątkowo zadowolony… Trochę mnie to przeraża, ale mam nadzieję, że to nic poważnego. Jego telefon i aparat padły, ale być może da się uratować zdjęcia.
Chmurę oczywiście przeprosiliśmy… To chyba nic osobistego. Po prostu robiła swoje.
PS: pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy wpadli na nasze wczorajsze spotkanie w warszawskim Sklepie Podróżnika. Bardzo mi było miło Was spotkać. Dzięki!