To co zaoszczędziłam na jednoeurowym autobusie wydałam na gite. Bez żalu. Lało jak z cebra i mój bezpodłogowy, jednowarstwowy namiocik jakoś mnie bardzo nie kusił. Góry pożarła ściana deszczu, a w gite nieprzygotowanej widać na taką nawałnicę przeciekał dach. Byłam sama. Kałuża na podłodze jadalni rosła, ale w moim wyjątkowo przytulnym pokoju było sucho, ciepło i cicho. Gite w Porta jest droga, nocleg ze śniadaniem kosztuje aż 20 Euro, ale przypomina to raczej hotelik czy pensjonat niż schronisko. Właścicielka nie zrozumiała o co mi chodzi z glutenem, ale zostawiła mi na śniadanie ryż. Typowe śródziemnomorskie jedzenie (bułka masło i dżem) są dla mnie niejadalne. Ryż był w sam raz.
Poranek był piękny. Nad zlanymi nocą łąkami snuły się pasemka mgły, okienne pelargonie oświetlone nagle pełnym słońcem parowały jak oszalałe. Błyszczała bardzo mokra trawa. Wyszłam znakowaną ścieżką prowadzącą na Portella Blanca de Andorra. GR7, który zdarzało mi się już spotykać w innych miejscach poprowadzi śladami Katarów, którzy w średniowieczu uciekli tędy przed hiszpańską inkwizycją do bardziej tolerancyjnej Langwedocji. Wydawałoby się, że wybierze najłatwiejsze przełęcze, ale wcale tak nie jest. Szlak kluczy po zakamarkach Pirenejów, być może Katarowie musieli się bardzo ukrywać.
GR 7 nie jest popularny, pomimo tego, że był weekend spotkałam tylko kilka osób. Wszystkie schodziły. Dość szybko podeszłam pod próg doliny. Wyżej zrobiło się chłodno, dość wietrznie. Dalszą część szlaku już znałam. Widziałam ją kiedyś z blisko przebiegającej ścieżki z Pas de la Casa przez Pic Envalira. Pomyślałam, że jeśli uda mi się wypatrzeć nieznakowane przejście na hiszpańską stronę pójdę na noc do schronu Joachim Floch de Girona, który pamiętałam sprzed wielu lat. Znalazłam bez problemow. Początkowo nie było kopczyków, ale już po kilkudziesięciu metrach pojawiło się ich całe mnóstwo. To częste w Pirenejach. Tak jakby ludzie znakujący „nieoficjalne” ścieżki, zostawiali je dla tych, którzy wiedzą gdzie iść, nie narażając przypadkowych spacerowiczów idących GR-em na nieumyślne zboczenie z bezpiecznej drogi. Przejście było nietrudne, ale tuż za przełęczą złapała mnie burza. Zbiegłam szybciutko do schronu i chociaż było jeszcze wcześnie zostałam na noc. Chmura kotłowała się po okolicy do nocy, łaskawie ofiarując mi króciutkie przerwy- chwile bez deszczu. Wykorzystałam je na sfotografowanie kwiatów. Było ich sporo, ale tylko w kilku gatunkach, więc w końcu pogapiłam się jeszcze troszkę na mglę i postanowiłam iść spać. To nic, że wcale nie było ciemno. Zasnęłam szybko i prawie natychmiast się obudziłam. Tuż przed moją twarzą stał duży beżowy szczur! Wrzasnęłam, chociaż nie było po co. Zwierzak znikł, a ja wywlokłam jeden materac ze schroniskowego barłogu, który przed laty miał być pewnie przytulną pryczą, a zapomniany i zapchany nieużywanymi kocami stal się świetnym mieszkankiem dla zwierząt. Rzuciłam posłanie na stół, powiesiłam pod sufitem plecak (dyndał tuż nad moja głową) i tak zabezpieczona przed głodnym gryzoniem wyspałam się w miarę spokojnie. Z małą przerwą na nocne fotografowanie. Księżyc w pełni świecił tak jasno, że nie mogłam sobie odmówić wyjścia. Czyściutkie niebo, ani śladu wieczornych chmur!