Pireneje maj 2015 Costabona

Zupełnie nie wiedziałam gdzie iść. Wiało upiornie. Dach schroniska wył rozpaczliwie, strasząc, że coś odleci. Jęczały umocowane byle jak okiennice. Sosny bujały się tak, że na fotografiach rozmyły się nawet na krótkich czasach, a woda wypływająca z węża wyskakiwała z szyjki butelki mocząc moje ciepłe skarpety. To wszystko stosunkowo nisko, na osłoniętej leśnej polanie. Na grani musiało być znacznie gorzej. Po wczorajszym brodzeniu w śniegach zatęskniłam bardzo do wiosny i w końcu zdecydowałam się zejść do Mantet. W dolinie wiało na pewno mniej, usprawiedliwiłam swoją decyzję i wróciłam na GR10. Był ładny. Spokojne żywozielone hale, budzące się do życia drzewa. Niżej konie na pastwiskach wśród kwitnących jaskrawo żarnowców i przyjemna, dobrze utrzymana wieś. Gite (Lagirada) była otwarta. To chyba były pierwsze dni. Wypiłam piwo. Posiedziałam chwilkę. Miła właścicielka pomogła mi wydrukować kartę pokładową Ryanaira. Obiecałam sobie solennie, że ostatni raz lecę tą linią. Za dużo kłopotów. Pogadaliśmy o śniegu, a ja znów niezdecydowana pomyślałam, że wystarczy mi już tej wiosny, i że na górze nie może być aż tak źle. Przy kawiarnianym stoliku w Mantet było niemal bezwietrznie i ciepło. Prawie lato.

Podeszłam na Col de Mantet i zamiast kontynuować GR10 (który zresztą schodził w nieprzyjemnie wyglądającą mgłę) podeszłam żółto znakowanym szlakiem do schronu na Portella Roja pod Costaboną.

To długa, łatwa ścieżka, początkowo leśna, potem ciągnąca się szeroką połoniną i wystawiona na ten szalony wiatr. Były momenty, kiedy myślałam, że nie dam rady. Nic trudnego, nic niebezpiecznego tylko kilometry podmokłych traw pokryte śniegową mazią i huragan zwalający z nóg. Zza Costabony jak z komina wypływały skłębione obłoki, przewalały się na francuską stronę i rozpływały w ciepłym powietrzu gdzieś obok Canigou. Reszta nieba była błękitna i czysta. Grań szeroka, ścieżka niewidoczna, ale rozpoznawałam sylwetki gór. Za granią obeszłam płat śniegu tuż pod Portella Roja i wyszłam wprost na schron- blaszak z wybitymi oknami i kupą śniegu wysoką na metr obok wmarzniętego w grube lodowisko stołu i sporej piętrowej pryczy. W lód wmarzł też drewniany podnóżek pozwalający postawić stopy na suchym. Sprytnie. W słoneczny dzień podłogowe lodowisko pokryła warstwa wody więc chociaż bardzo uważałam, za którymś razem wywróciłam się i plasnęłam w kałużę (i tak byłam w nieprzemakalnych spodniach i w pelerynie, założonych na wszystkie rzeczy, więc nic mi to nie zrobiło). Poza tym nie było bardzo źle. Wybite okno pozatykałam papierami i kocem. Drzwi uwiązałam na sznurku, żeby przy otwieraniu nie odleciały – miały ochotę, a jedyny zawias nie wystarczyłby chyba do utrzymania ciężkiego skrzydła. Wychodząc po cokolwiek, choćby po wodę zawalam je dużym kamieniem tak, jak je zostawili moi poprzednicy. Nie wychodziłam często, bo huragan dusił mnie i wywracał. To 2500 metrów. Szeroka przełęcz w głównej grani. Nie najlepsze miejsce na wietrzną noc.

Nie macie pojęcia jak trudno było zrobić tam nocne fotografie, a chciałam bardzo, bo noc trafiła mi się wyjątkowo piękna.

Share

Pireneje maj 2015 kanion Caranca

Rano zobaczyłam kanion w innym świetle. W przenośni i dosłownie. Przede wszystkim pusty. Trudno go nazwać dzikim, szlak jest całkowicie sztuczny, bez niego przejście byłoby niemożliwe. Z drugiej strony dzięki ułatwieniom (mostkom, pomostom i drabinom) umożliwiono nam wejście w bajkowy, mroczny i wilgotny, kipiący od rozwijającej się roślinności i w sumie nietknięty ludzką ręką świat. Piękny. Ten bliski rzeki fragment trasy zrobił na mnie znacznie większe wrażenie niż wczorajszy wspinający się wysoko po skałach.

Duża grupa, którą widziałam na parkingu dogoniła mnie dopiero po godzinie. Z góry też zeszło kilka osób. Przez dłuższy czas szłam sobie jednak sama ciesząc się tą ścieżką jak dziecko. W wyższych partiach kanion otwiera się. Tuż przed schroniskiem Caranca minęła mnie powracająca wycieczka i dwóch z lekka nieprzytomnych chłopaków. Na moje pozdrowienie jeden tylko kiwnął głową, a drugi coś bełkotliwie mruknął. Szli troszkę chwiejnie, ale pomyślałam, że może zmęczeni, albo się biją z myślami.

W schronisku natychmiast zrozumiałam w czym rzecz. Półka nad stołem była pełna butelek po winie sądząc z zapachu, świeżo opróżnionych. Dwie prawie pełne, widać chłopcy nie dali rady. Majowy weekend musiał być bardzo imprezowy. Dzieciaki z dużymi plecakami wędrowały pewnie przez góry tak jak ja i trafiwszy na to eldorado nie mogły się widać powstrzymać. Ja też oczywiście spróbowałam. Czerwone wino było ok, zwykłe stołowe, białe niedobre, słodkie jak lemoniada. Pamiętając o skutkach sprzed kilku dni ograniczyłam się jednak do próbowania.

Ruszyłam GR10 w stronę Col del Pal- bo tylko tej drogi nie znałam. Szybko zrobiło się zimno, potem wietrznie. Tuż przed przełęczą trafił się śnieg, a ścieżka stała się trudna do odnalezienia. Były ślady, ale bardzo mętne. Tak, jakby ktoś kluczył i wracał. Dopiero wyżej trafiłam na podwójny trop, pewnie chłopaków. Przełęcz była niekłopotliwa, szeroka, płaska i oznakowana, śnieg wrócił po drugiej stronie. Chłopcy poszli dziwnie, jakoś zbyt wysoko, ja idąc na oko znalazłam szlak z półtorej godziny dalej. Tylko ostatni kawałek był trudny. Na bardzo stromym pólku leżał śnieg. Dopiero z dołu zauważyłam, że można to było obejść. Ściemniało się już kiedy dotarłam do schronu. Refuge Alemany- czyli „niemieckie schronisko” faktycznie miało w sobie coś alpejskiego, może nie dosłownie, było raczej jak karykatura Alp. Jak kalka stworzona, przez kogoś kto tam nigdy nie był. Zamiast tradycyjnych kamiennych ścian- część z drewna. Nieokorowanego więc już zjedzonego przez robale. Izolacja sufitu ze spilśnionej wełny. Nie, wcale nie mineralnej- owczej pozszywanej pracowicie w równe płaty. Jeszcze szafka malowana w jaskrawe kwiatki pełna różnych przydatnych dóbr. Jak to w schronach, sol, czosnek, makaron, ryż… Były i rybki w puszce i resztki świec. Dodałam ząbek czosnku do pokrzywy. Niezłe.

Zdjęcia schroniska zrobiłam dopiero rano, przy świetle. Wieczorem sfotografowałam tylko nocny widok na Canigou na tle łuny odbitej w warstwie chmur. To pewnie Prades.

Share
Translate »