Alpy czerwiec/lipiec13- Maljasset

Poranny widok z Mongioia był równie piękny jak ten, który podziwialiśmy wieczorem. To niezwykłe miejsce. Chmury trzymały się włoskiej strony. Nocny mróz utwardził śnieg. Niemal nie robiliśmy śladów. Jeziorko pokrył świeży lód i trudno nam się było dostać do wody, ale udało się. Ugotowaliśmy owsiankę i wyszliśmy nawet dość wcześnie.

Początek zejścia jest stromy i musieliśmy założyć raki. Dalej zrobiło się nietrudno i raczej płasko.

Szlak przeszedł na prawą stroną rzeki, a firn z minuty na minutę miękł. Coraz częściej wpadaliśmy w ukryte pod  śniegiem dziury i zejście szło nam powolutku.

Niewielki problem pojawił się w miejscu gdzie już niemal kończył się śnieg. Ścieżka schodziła bardzo stromym, czasem jeszcze zaśnieżonym urwiskiem i przechodziła przez wezbraną rzekę. Spotkaliśmy tam wdrapującego się pod górę Francuza, który uprzedził, że trudno się przedostać na drugi brzeg. Naiwnie spytał czy na Mongioia jest śnieg, a potem zmartwił się, bo nie miał raków. Kiedy zeszliśmy niżej wypatrzyliśmy pod cabaną całą wielką grupę, która najwyraźniej utknęła nie pokonawszy rzeki.

Nie chciało nam się zakładać sandałów i moczyć nóg, więc uważniej przyjrzeliśmy się mapie. Z miejsca gdzie dotarliśmy schodziła ścieżka trawersująca dalej urwiste zbocze i ostatecznie prowadząca do Maljasset. Poszliśmy nią. Jest ładna i nieskomplikowana chociaż czasem gubi się w skalistych żlebach. Zaznaczono ją jako zimową, ale ja bym się jej chyba zimą bała. Zbocze, którym schodzi jest strome, a idzie się tuż ponad skalnym urwiskiem. Taki mały balkonik. Byłam zadowolona, że nie muszę powtarzać drogi na dnie doliny, którą przeszłam już kiedyś schodząc z Col de Longet, trzymaliśmy się więc trawersu tak długo jak tylko się dało.

Ścieżka znika na łąkach już za kanionem rzeki Ubaye, mniej więcej na wysokości mostu. Ponieważ wiedziałam gdzie jest most, zeszliśmy wprost w dół przez trawki (poprzerastane pięknym szczypiorkiem).

Jacyś ludzie na dole intensywnie nam się przyglądali. Czyżby to ci spod cabany, którzy nie odważyli się na sforsowanie rzeki? Być może nie wiedzieli skąd się wzięliśmy. Nie jestem pewna czy „zimowy” skrót pokazują też inne mapy. Miałam bardzo starą mapę Queyras Didier Robertsa. Bywa dziwna.

W okolicach wsi był niemal tłok. Francuzi chodzą po górach znacznie częściej niż Włosi, w weekendy doliny są popularnym miejscem spacerów i pikników. W schronisku też kręciło się kilka osób. W tym roku zmieniła się tam obsługa i jest znacznie bardziej przyjaźnie. Zjedliśmy omlet z ziemniakami- coś co można dostać we Francji o każdej porze i dokupiliśmy jeszcze kilogram sera i trochę czekoladek. Gdyby było później zostalibyśmy na noc. To schronisko CAF, dla nas (klubowiczów) niedrogie. Miło, że sprzedali nam dobre jedzenie. Ser okazał się naprawdę pyszny. Taki gest zawsze zostawia miłe wspomnienia. Na pewno tam kiedyś wrócę.

Koło piątej spakowaliśmy się i wyszliśmy szlakiem prowadzącym do doliny Mary w kierunku schronu nad jeziorkiem Marinet.

Aiquille de Chambeyron fascynował mnie już od dawna i bardzo chciałam zobaczyć ten masyw z bliska.

Ścieżka początkowo idzie dnem doliny, a przy dużej nowej cabanie rozwidla się. Zajrzeliśmy na chwilkę do domku- to już nawyk, a potem poszliśmy w górę do wysokiej dolinki ze stawami.

Przepiękne miejsce, najciekawsze chyba właśnie wieczorem.

Niestety górna cabana okazała się nie tylko zasypana, ale też wilgotna i mocno dziurawa. Zajrzenie tam jednak opłacało się. Ktoś zostawił całe pudełko ryżu zawieszone na sznurku, żeby zabezpieczyć je przed myszami. Najprawdopodobniej wisiało tak już od zeszłego lata. Odsypałam trochę. Ryż zawsze pomagał mi na żołądek.

Obejrzeliśmy jeszcze wejście na Col Marinet (jest proste) i pobiegliśmy z powrotem w dół.

Robił się wieczór i zdecydowanie woleliśmy spać w suchym. Prognoza pogody była nieciekawa. Przez kilka kolejnych dni deszcz, a piękny nowy domek, ozdobiony dziesiątkami dziecięcych rysunków i pomalowany tak, że przypominał Tybet wydawał się kusząco wygodny. Do tego ktoś hojnie zostawił otwarte drzwi… Podejrzewaliśmy nowych gospodarzy schroniska. Mieli dzieci, u nich też wisiały himalajskie dekoracje. Tym bardziej nam się spodobali. Tacy ludzie w schroniskach to już niestety rzadkość.

Trudność zejścia z Paso Mongioia do Francji to mniej więcej T3, z naciskiem na mniej. Nie ma niebezpiecznych miejsc. Latem jest najprawdopodobniej jeszcze łatwiej. Trasa w Dolinie Mary i Marinet jest jeszcze prostsza.

Share

Alpy czerwiec/lipiec13, Valle Varaita di Bellino- Paso Mongioia

Nocą zaczął mnie boleć brzuch, źle spałam i trochę zmarzłam. Test czy mogę jeść włoskie wędliny nie powiódł się. Widocznie pakują do nich zbyt dużo chemii. Już do końca wyjazdu nie jadłam mięsa. Tak było chyba najbezpieczniej.

Szałas był częściowo zagłębiony w ziemi i wilgotny, spaliśmy na glebie, rano z przyjemnością wyciagnełiśmy wszystko na słońce.

Czekało nas zejście na dno doliny. Nie widzieliśmy znaków, ale udało nam się długo iść ścieżką- nie drogą. Na zboczu było sporo gruntowych dróg- dojazdów do ujęć wody i szałasów.

Ludzi nie było wcale, za to krowy prezentowały prawdziwy włoski szyk.

Nie widać tego dobrze na zdjęciu, ale kryształy błyszczały z daleka.  Jak od Svarowskiego :). Niżej pojawiło się mnóstwo znaków.

Dnem doliny biegnie masa łatwych ścieżek,

a zbocza porastają przepiękne łąki.

trudno się opanować i nie fotografować :)

Zeszliśmy do schroniska Meleze- przyjemnej gospody otoczonej strzyżonym trawnikiem z leżakami.

To miłe miejsce. Udało nam się tam kupić kilogram sera (niedrogo, ser miał mi zastąpić wędliny, których nie dało się jeść). Uprzejmość Pana Schroniskowego doceniliśmy w pełni dopiero później. Większość mijanych potem schronisk stanowczo odmawiała sprzedania jakiejkolwiek żywności. Biznes to biznes… ale nam było przykro.

Górne piętra doliny Varaite di Bellino były równie spokojne i sielskie, chociaż na parkingach stały samochody i spotkaliśmy ludzi.

Główne zainteresowanie budzą chyba niskie ścieżki i via ferrata- na wielkiej wychylonej skale.

W dolinie jest też mnóstwo bardzo dobrze zachowanych szałasów, pogrupowanych w małe wioseczki. Zabudowania pochodzą z lat pięćdziesiątych i ciągną się aż do 2500 m.

Zdecydowaliśmy się pójść troszkę w kółko i obejrzeć pominięte poprzedniego dnia zejście z przełęczy Fiutrusa.

Dodatkową motywacja do wyboru tej drogi był biwak na przełęczy Mongioia. Pogoda była dość dziwna, pomimo silnego słońca było lodowato i nawet w środku dnia chodziliśmy ciepło ubrani. W najwyżej położonej wiosce ścieżki na paso Fiutrusa i Mongioia rozdzielają się. Na Frutiusa prowadzi wydeptany dukt,  idąc na Mongioia trzeba wdrapać się na trawiasty próg, a potem przebić przez strome płaty śniegu i rozmiękłe wiosną, gliniasto-piarżyste urwiska.

Wieczorem drogę nakrył cień. Zrobiło się zimno, a błoto zaczęło zamarzać. Zginęły też wszystkie znaki.

Jeszcze wyżej weszliśmy w ciągły śnieg, a po przejściu kilku nieprzyjemnie twardych płatów założyliśmy raki. Początkowo towarzyszył nam czyjś (już mocno nadtopiony) ślad, ale potem znikł, widocznie nie odcisnął się w twardym śniegu.

Dojście do przełęczy jest dość zawiłe. To labirynt śnieżnych pól wśród niskich przełączek i kamienistych grani. Biwak stoi już niemal we Francji.

Ucieszyliśmy się widząc go.

Z daleka wyglądał niepozornie, ale to niemal pałac.

Ma nawet baterie słoneczne.

Leży bardzo wysoko (ponad 3000m npm) więc i wieczorem i rano towarzyszyły nam bardzo piękne widoki.

Popatrzyliśmy jeszcze przed nocą na zejście (na francuską stronę). Nie bardzo mieliśmy ochotę wracać tą samą drogą. Rano śnieg zamarzłby na lód i wcale nie byłoby tam łatwo.

To przepiękne miejsce. Trudność wejścia od strony włoskiej nie przekracza T3, ale wiosną na drodze trafiają się pojedyncze nieprzyjemne miejsca. Przykre szczególnie z ciężkim plecakiem.

 

 

Share
Translate »