Gruzja jesienią cz16 Roshka

Kiedy rozsuwałam zamek namiotu nadal oblepiała nas mgła. Wyjrzałam, ziewnęłam i nagle w niebie pojawiła się dziura. Przed mami, całkiem niedaleko piętrzył się lodowiec Chauki. Chmury odsłaniały go po kawałku, wschodziło słońce, światło – jak reflektor wychylało się z kolejnych dziur, eksponując coraz to nowe miejsca. Siedzieliśmy, patrzyliśmy. Mieliśmy mało wody, więc śniadanie nie było wystawne. Ruszyliśmy kiedy widok zbladł. W dół przez mokre trawy do rzeki, a za nią do gruntowej drogi. Zdziwiła nas już wczoraj, nie zaznaczono jej na mapie. Prowadziła do Roshka, ale skąd? Kiedy myśleliśmy podjechał samochód.-Dokąd biegnie ta droga? -Do Anghieli. Czyli tam gdzie mieliśmy zamiar iść, z tym że na mapie były tylko szlaki, myśleliśmy, że to niedostępne miejsca. Stracony przez załamanie pogody plan zbladł, tracił czar…w sumie dobrze, że nie poszliśmy drogami. -Czy w Roshka jest jakiś sklep?- zapytałam. – Nie tylko gospoda. -Potrzebujecie jedzenia? Bierzcie! W rękach zaskoczonego Jose wylądowały puszka z rybą i chleb. Chciałam zapłacić, ale mężczyźni tylko się śmiali. -W gospodzie powinien jeszcze ktoś być, może coś zjecie. Podziękowaliśmy. Byliśmy ogłupieni. Żółty szlak, który pozwalałby wrócić do opuszczonego planu biegł zrujnowanym przez koparki zboczem, ciągiem zygzaków. Nuda, nie chcieliśmy. Czerwony- nic by nam z niego nie przyszło. Dochodził do tej samej szutrówki. Zostało iść przez Chauki pass-chociaż planowaliśmy to na drogę powrotną. Staliśmy, oglądaliśmy mapy. -Źle się czuję- oznajmił w końcu Jose. Przydałoby się jakieś normalne jedzenie. Zawróciliśmy i zeszliśmy do Roshka. Kobieta w hostelu bez entuzjazmu upiekła ziemniaki, zrobiła sałatkę i miętę. Ugotowała jajka. Nie miała już więcej zapasów. Zamykała, wracała do miasta. W międzyczasie naładowaliśmy baterie, wysuszyliśmy przemoczone rzeczy, mokry namiot. Było tego mnóstwo, zajęło cały sznurek i na koniec musieliśmy te rzeczy zdjąć, bo gospodyni przyniosła pranie. Kiedy się pakowaliśmy przyszedł młody mężczyzna. Pewnie syn. Ze złością kopnął jednego z psów. Jose bawił się z nimi chwilkę wcześniej, były wesołe. Zdziwiłam się. Kiedy wyszliśmy dwa z nich ruszyły z nami. Być może wszystkie były bezdomne.

Początkowo szliśmy w górę doliny bez ścieżki, wyżej znaleźliśmy szlak. Pety, papierki, chusteczki, niektóre jeszcze pachnące, świeże. Zbieraliśmy, zakopywaliśmy. Przestaliśmy je liczyć po setce. To było popularne miejsce. Drugą stroną strumienia schodziła jakaś wycieczka. Za skrętem, skąd było już widać Chauki spotkaliśmy grupę Holendrów z przewodnikiem. Pogadaliśmy, poprosiliśmy żeby sprowadzili psy. Pomimo straszenia, krzyków trzymały się kilkadziesiąt metrów za nami. Przewodnik obiecał, że się tym zajmie i chyba tak zrobił, bo nie wróciły. Zatrzymywałam się kilka razy zrobić zdjęcie. Jose łaził na boki w poszukiwaniu wody. Mieliśmy nadmiar czasu, wchodzenie na wysoką przełęcz nocą nie miało sensu. Rozbiliśmy namiot w wyznaczonym miejscu, niedaleko kolorowych stawków. Przez chwilkę byliśmy sami, ale z mgły, która zdążyła pokryć zbocze wynurzyli się schodzący turyści. Dotarli do nas po 40-tu minutach. Nie witając się rozbili namioty na przeciwległym zboczu. Dwójka, która przyszła na końcu snuła się tam przez jakiś czas, szukała wody. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że chyba nie mają namiotu. Wyglądali jak syn z ojcem. Zdezorientowani, skonani. Zastanawiałam się czy nie podejść i nie spytać czy wszystko ok, kiedy ruszyli w dół. Mieli malutkie plecaki, prawie nic, wiedzieliśmy, że nie dotrą przed zmrokiem. A noce zimne… Gryzło mnie czy sobie poradzili. Może trzeba było pomóc, poradzić żeby doszli do drogi. Zbyt późno się zorientowałam. Ich towarzysze tymczasem dobrze się bawili.-500 metrów podejścia- wow! 2 dni! wow! Super jesteś! W zeszłym roku to… bardziej wow! W ciemności wraz z tytoniowym dymem płynął do nas strumień podniesionych głosów: wow wow…wow wow… wow wow wow…! Angielski zmieszany z niemieckim. Łał.

Share

Gruzja jesienią cz15

Nocą grzmiało i znów się zmieniła pogoda. Na lepszą. Chłodno, słonecznie na szczytach odrobina śniegu. Sherena opisała nam drogę. Wczoraj niepotrzebnie zawróciliśmy. Ścieżka nie kończyła się w ruinach. Zbiegała w kanion i wzdłuż rzeki wspinała na przełączkę oddzielającą Zeistrecho do Blo. To nie było daleko. W słonecznym świetle ruiny wyglądały inaczej. Wysokie trawska, pokrzywy jeżyny… wszystko to poprzecinane korytarzami wydeptanymi przez zwierzęta. Niektóre okazały się ślepe, kilka zbiegło się razem i ostatecznie opadło do potoku. Tam znów gąszcz. Gałęzie, krzewy błoto, nawet bagienko, skały, jeżyny, spróchniałe pnie. Duszno i ciemno. Potem skręt w dopływ, na lewo. Dolinka wąska i stroma. Zasypana zbutwiałym zielskiem. Zarośnięta krzakami. Pokrzywami. Oślizła i grząska. -Popatrz w tych krzakach coś jest!-Nie widzę- Rusza się- to może podejdź i zobacz? -Ty podejdź… Wygląda jak niedźwiedź… -Oj tam- zdecydował Jose i ruszył w krzaki.- To krowa- usłyszałam po chwili- a jednak nie! Uciekaj! Złaź z drogi! Na chwilkę mnie zamurowało, ścieżka rozwidlała się nie wiedziałam, w którą odnogę skoczy dorodny byczek. Śmialiśmy się z tego jeszcze przez dłuższy czas. Nie miał kolczyka, być może uciekł już dawno temu, a właściciel pewnie posądzał niedźwiedzia.

Ciężko nam szło. Spore podejście okrutne chaszcze, upał. Wydostaliśmy się w końcu na polankę, wbiliśmy w lasek. Łaziliśmy zygzakiem szukając ścieżki, ale chyba wcale jej tam nie było. Jakiś ślad pojawił się pod przełęczą, nie zdążyliśmy się nawet ucieszyć kiedy odkryliśmy, że nie jest jedyny. Zwierzęta wydeptały siatkę połączeń w sobie tylko znanych kierunkach. Wykorzystywaliśmy to co się przydało i w końcu pokonaliśmy grań. Był z niej wspaniały widok na obie strony. Czerwone lasy, łany złotych traw i lodowiec za kolejną grańką. Żal nam było schodzić więc rozsiedliśmy się w szkielecie pasterskiego szałasu. Nowym, zbudowanym bardzo starannie, na placku zielonej roślinności- dowodzie stacjonowania owiec. Nie było wody.

Z góry widzieliśmy Blo. Byliśmy ciekawi jak wygląda człowiek, który zostaje tu zimą sam z wilkami (niedźwiedź jak sądziliśmy nie jest problemem, bo śpi). Zejście było strome, fragmenty ścieżek rozbiegały się i schodziły, w lesie zgubiliśmy je wszystkie i głupio poszliśmy w stronę potoku przez suche zarośla, kiedyś pewnie łąkowe kwiaty. Sięgały nam ponad głowy, czepiały się nas kolcami, obsypywały nasionami, owijały nadgniłymi łodygami i smarowały rozmokłymi liśćmi. Miałam wrażenie, że zwariuję jeśli natychmiast się nie otrząsnę. Te wszystkie owady, pająki… Obrzydzenie dodało mi sił, pędziłam i chyba z kwadrans czekałam aż się wynurzy Jose. Za chwilkę znów zanurkowaliśmy w gąszczu. Teraz to był młody las, na grzędzie, która (o dziwo) musiała być kiedyś cmentarzem. Groby z różnych wieków wyglądały na porzucone. Pod nimi równie porzucona wieś, kiedyś duża, kilkaset metrów dalej stał namiot- plandeka nakrywająca jakąś konstrukcję wyrastała z kolejnej ruiny. Nikogo nie było, tylko zboczem już daleko od nas odjeżdżał człowiek na koniu. Pomyślałam, że przegapiliśmy pasterza z Blo, ale to musiał być jakiś jego gość. Pasterz pojawił się za chwilkę. W towarzystwie myśliwskiego psa prowadził zbłąkaną owieczkę. Na nasz widok bardzo się zdziwił. Nie chciał rozmawiać, odpowiadał w jakimś dziwnym języku, lub dialekcie, raczej nie gruzińskim. Był młody, zezowaty. Przeszkadzaliśmy mu.

Podchodząc na kolejne zbocze widzieliśmy stogi siana- znak, że naprawdę ktoś tu zimuje. Wieczorem minęliśmy zapomnianą wieś, zarośla pokrzyw, za nimi samotny szałas, idealną kopię konstrukcji, którą podziwialiśmy wcześniej, tu pokrytą błękitną plandeką. Lekko mżyło, ale nie chcieliśmy tam zostać. To był świat odludka z Blo. Jego porozkładane rzeczy, nacinki na brzózkach z których pobierał korę do rozpałki, pułapka na wodę w źródle. Widzieliśmy stamtąd jego dom. Z komina dymiło. Niesamowite mieć dla siebie taką dolinę. Piękną, chociaż pewnie też bardzo trudną do życia. Do nocy weszliśmy na jej graniczny grzbiet skąd było już widać drogę do Roshka. To znaczy byłoby widać gdyby nie deszcz i mgła. Ogłupiły nas tak doszczętnie, że przez godzinę szukaliśmy pokazanego w nawigacji źródła… bezskutecznie chociaż wypływało z kociołka, w którym nocowaliśmy. Ale to zobaczyliśmy dopiero z daleka. Namiot stał w kaukaskich chaszczach. Na ostach, przegorzanach szczawiu kędzierzawym, w gęstwinie zielnej zgnilizny, która chociaż ubita, udeptana przez całą noc wbijała nam się w plecy i drażniła.

Share
Translate »