Gruzja cz18-Juta

Nocą szron, rano dolina skryta w cieniu. Lodowata. Ruszyliśmy ubrani we wszystko co mamy z planem przebrania się w jakiejś słonecznej plamie. Długo trwało zanim doszliśmy do pierwszej. A tam upał, niemal od pierwszej minuty! Szron znikał w oczach, dłużej przetrwały sople na strumieniu. Potem wyraźna ścieżka, na końcu – hotel. Trochę raził na siłę wstawiony ogród (szkoda dzikiego miejsca), poza tym było tam pięknie, pomimo tego nie zatrzymaliśmy się. Śpieszyło nam się do Juty. Myśleliśmy, że to duża wieś, że będzie restauracja, sklepik. Minęliśmy kemping Zeta, który polecał nam wczoraj przewodnik Holendrów. Też nie zajrzeliśmy i potem było nam żal. Juta była malutka, gospody pozamykane na zimę. Nie było sklepu. Nie widzieliśmy też żołnierzy, którym trzeba było oddać przepustkę. Dopadł nas za to rój taksówkarzy.-Kazbegi! Kazbegi! Nie wiedzieliśmy jak się opędzić. -Idziemy pieszo-oponowaliśmy, a to budziło jeszcze większy jazgot. Wręcz oburzenie. -Czy gdzieś tu kupimy coś do jedzenia?-Kazbegi! Tu nic, dziura, tylko w Kazbegi! Szliśmy, a oni za nami. W górę, w zaułek wśród starych domów. Tam znów przesłuchanie, jakiś facet po cywilnemu, pewnie przewodnik. -Pokażcie przepustki, po co oddawać je żołnierzom w Juta, dajcie w Kazbegi- nie pokażemy- uparłam się, chociaż nie wiedziałam co na nich napisane. Nie chcę do Kazbegi. Ruszyłam w dół. Przy cerkwi, świeżo budowanej z betonu i obłożonej z zewnątrz kamieniami było jakieś otwarte podwórko. Wpadłam, myślałam, że to może monastyr, ale był hostel. Villa Hora, nowiutki jeszcze bez szyldu. Gospodarze przenieśli się tu z Tbilisi, tylko na lato. Pozwolili mi wziąć prysznic (5 lari), szybko zanim wyłączą prąd. W Juta trwały jakieś roboty, może związane z rozbudową. Dużo się tu działo. Posiedzieliśmy. Zjedliśmy, pogadaliśmy. Juta i Kazbegi nigdy się nie lubiły. W przeszłości, kiedy rządziło prawo zemsty stale toczyły się miedzy nimi wojny. -Przyszło ich tu raz chyba ze 100, a w Juta tylko 10 osób. Ale przepędzili. Teraz już nic się nie dzieje, nie wolno. Nasi to zadziorni górale, a w Kazbegi teraz tylko biznes. Szczękają talerze, gospodyni gotuje nam na drogę mięso, jajka na twardo. Nie ma zapasów. Po wszystko trzeba jeździć do Kazbegi, chyba że przyjedzie sklep. Dostajemy płatki owsiane, kartofle (szkoda, że nieugotowane), marchew, paprykę, I kawałek sera- ten za darmo.- Jest zrobiony w Juta- opowiada nam gospodyni. Na stałe mieszka tu dziesięć rodzin. – A dzieci?- pytam. -Chodzą do szkoły?- Oczywiście! Chodzą w Kazbegi. Mieszkają w internacie, bo nasza droga nieprzejezdna zimą. Nie odśnieżają jej, bo lawiny. Ludzie gromadzą zapasy, jak coś się stanie, ktoś zachoruje leci helikopter. Dziękujemy, płacimy (niedużo), jesteśmy wdzięczni. Gospodarz tłumaczy nam gdzie są żołnierze. Daleko, kilka kilometrów nad wsią. Idziemy. Jakiś mężczyzna wygrzebuje z pobocza drut. Z ręki kapie mu krew, dziwimy się i za chwilę widzimy jak włamuje się tym drutem do samochodu. Pewnie zatrzasnął… Posterunek widać z daleka. Stoi na górce. Idąc tam drogą trzeba pokonać bród, ale dla pieszych jest mostek- deska. Widzimy na niej zgarbionego turystę. -Nie pozwolili – tłumaczy nam. Zgrzyta francuski akcent. -Chciałem tylko dotknąć lodowca i wrócić. Zostawiłem wszystkie rzeczy w hotelu, a pozwolili tylko chodzić po drodze… Jest nam przykro, mamy nadzieję, że my przejdziemy, ale też spotyka nas opór. – Nie wolno, droga zamknięta- czemu? -walczę i przechodzę na rosyjski. Od razu lepiej. Zamknięta tylko jedna dolina (ta z której łatwo dojść do Inguszetii). Druga nie, czyli można iść. – Ktoś tam był? Ktoś wie jak to wygląda?- Szef był od drugiej strony. Czekamy przychodzi oficer w klapkach. Mówi, ale dziwnie mętne. -Nie był, myślimy. Przed szlabanem staje sznur samochodów. Żołnierz patrzy, ale do nich nie schodzi. Ludzie wychodzą, kręcą się robią zdjęcia. Patrzą w kierunku posterunku, odjeżdżają.-Stop! krzyczy nagle szeregowy. Szosą idzie samotny turysta. Nasz Francuz. – Już z nim rozmawialiście, pozwoliliście pójść drogą- tłumaczę. -Iść!- krzyczy pogranicznik po rosyjsku- Wszystko ok! tłumaczę. Czas leci. Po parkingu przepełza żmija.

Share

Gruzja jesienią cz17 Chauki Pass

Rano chmury znikły, w zamian narósł szron. Nie spieszyliśmy się. To było piękne miejsce i chcieliśmy się nim jak najdłużej cieszyć. Nasi sąsiedzi okazali się jeszcze wolniejsi. Zdążyliśmy odejść na drugą stronę doliny zanim przy ich namiotach pojawił się jakiś ruch. Ostatni raz widzieliśmy je po południu, najwyraźniej zostały na cały dzień. Spotkaliśmy za to dwóch Gruzinów, podeszli z dołu, więc spytałam o wczorajszych spóźnialskich. Zadzwonili i ktoś po nich podszedł, czyli się niepotrzebnie martwiłam. Gruzini byli bez plecaków, dużo szybsi niż my. I poszli inaczej niż wczorajsi turyści. Jedna z naszych map rzeczywiście pokazywała dwa szlaki, wybraliśmy ten mniej znany, nieznakowany. Czasem widzieliśmy poprzedników, mignęli nam kilkukrotnie zanim znów nadciągnęły mgły. Szliśmy pięknie wzdłuż bocznej moreny, na wprost Chauki. Potem stromo wprost na stok. I coraz bardziej stromo (upiornie) po osypiskach, piarżyskach, uskokach. We mgłę. Tam się czuliśmy najgorzej, zwłaszcza że słyszeliśmy turystów schodzących znakowaną ścieżką, pewnie była łatwiejsza. Chociaż kto wie na pewno prostsza w orientacji. W chmurze trudno było się połapać gdzie iść. Byłam zmęczona obsuwaniem się, zygzakiem, który znikał na każdym zakręcie i musiałam go odnajdywać tropić. Na górze trochę się przejaśniło. Wyszliśmy pod grań, w widoki. Wspaniałe! Przez chwilę snuliśmy się tu i tam, bo wszędzie pięknie, potem poszukaliśmy ścieżki i znaleźliśmy naszych poprzedników. Pokazali gdzie iść. I gdzie nie iść, były dwa warianty. Już spokojni, usiedliśmy i patrzyliśmy na Kaukaz. Od Osetii, po Kazbek, dalej grań, którą planowałam przekroczyć (nie mieliśmy pojęcia jak, wydawała się porażająco stroma) i dolina, pominięta przed paroma dniami. Szosa niewidoczna, góry piękne. Słońce, złoto wyschniętych traw, chmury pozawieszane na graniach, targane wiatrem. Schodziliśmy wolniutko, było zbyt pięknie żeby się śpieszyć. Czym niżej tym więcej turystów. Więcej śmieci. Namioty pochowane po zakamarkach, kolorowe ubrania, wymiana zdań, która z dystansu znów brzmiała jak ujadanie: wow! wow! Ci wspaniali podróżnicy nas nie widzieli. Nie odpowiadali na pozdrowienia, nawet nie patrzyli. Nie zależało nam, ale jednak czuliśmy się dziwnie. Dla pasterzy nigdy nie byliśmy przezroczyści, a tu tak, i to przez cały dzień. Na szczęście niżej nie było już zupełnie nikogo. Doszliśmy na opuszczony kemping, nakrył nas cień i zrobiło się lodowato. Za nami słońce wspaniale oświetlało ściany Chauki. A Juta w głębokim cieniu w czarnej dolinie. Zostaliśmy. Z czystego lenistwa.

Share
Translate »