Gruzja jesienią cz4-zejście do Tuszetii

Czapka na oczach, podciągam, przez namiot sączy się światło. Szarość, błękit, chrupot zamarzniętego tropiku. Kałuża lekko przymarzła, ale nasza woda, zamknięta na zapas w butelkach nie. Buty też miękkie. Cieszymy się, gotujemy owsiankę. Niebo bezchmurne. Na szczytach odrobina śniegu. I nagle słońce tuż na wprost nas. Gorące.

Dopiero po dwóch godzinach dotarliśmy do miejsca gdzie mapa zapowiadała większą rzekę. Przy strumieniu opuszczony pasterski namiot, zielona trawa. Nie poszliśmy tam. Ścieżka opadła więc zeszliśmy i usiedliśmy nad wodą dużo niżej, przy brodzie łączącym płaty starego śniegu. W cieniu, który znikł po kilku minutach. W połowie bardzo długiego zejścia. Dno doliny, ciasnej jak wszystkie, które dotąd widzieliśmy pozarastały klony, teraz jadowicie złote, owocujące róże, gąszcz suchych traw, ostatnie kwiaty. Szliśmy trawersem, kilkaset metrów w górę doliny do brodu. W cieniu, wzdłuż rzeki. Alazani, ta sama, nad którą już raz spaliśmy (na kempingu) była szybka, lodowata. Wciśnięta pomiędzy wygładzone skały. Wiało tam jak w aerodynamicznym tunelu. Mroziło, chociaż tak blisko był upał. Nabraliśmy wody i ruszyliśmy w górę po zboczu. Poszłam pierwsza, głupio wbiłam się w bardzo strome i wracając, bo to nie była dobra droga uraziłam sobie mocno kolano. W upale, w zaduchu spróbowałam jeszcze raz i teraz lepiej. Dało się iść. Trawers, który widzieliśmy z góry, zakos, wyschnięte chaszcze- czyli kaukaska łąka. Wysoka na jakieś 3 metry, kolczasta, nie do przebycia.- Jose!- Jose- krzyczałam, myśląc, że się zgubiliśmy. Jose nie słyszał mnie, ale zaczekał. Szliśmy potem razem. To z tysiąc metrów podejścia po trawach, czasem po osypisku, po piargach. Bez wody. Czym wyżej tym bliżej gromadzących się na grani chmur, potem w chmurach. Na siodle ścieżka znikła. Na wprost nas wynurzył się ośnieżony szczyt. Piękny. Zeszliśmy urwiskiem i trawami według mapy. W złotym świetle, które na koniec zmatowiało i znikło. Zbyt szybko. Zanim Jose zmienił buty na sandały i przeszedł bród. Nie było trudno, schodząc widzieliśmy jak to robią krowy. W dolinie było ich pełno. widzieliśmy też owce, konie, dymiący wieczorem pasterski szałas i psy. Z ich powodu nie zbliżyliśmy się bardzo do ludzi. Nie czekając na Jose przebiegłam rzekę i wyszukałam miejsce pod namiot. Wygodne, kiedyś obozowali tu pasterze. Zostało po nich kilka okopconych kamieni, resztki foliowego namiotu i niska trawka, na której rozbiliśmy się już w ciemności. Niezwykłej. Noc bezksiężycowa. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów żadnych świateł, niebo bezchmurne, nawet bez samolotów. I Droga Mleczna, jakiej jeszcze nie widziałam. Wyraźna, kolorowa z milionami nieznanych mi gwiazd. Obłokami kosmicznej materii. Troszkę przerażająca.

Padliśmy i obudziliśmy się nagle. Chwilę przed świtem. Coś parskało -Niedźwiedź?- Ty wyjrzyj- nie lepiej ty, masz bliżej- Koń, tylko chciał nas sobie z bliska obejrzeć. Zanim się zebraliśmy obejrzało nas sobie stado krów, niektóre nawet próbowały polizać, podgryźć namiot. Były młode, było ich całe mnóstwo, może kilkaset. Bez pasterzy i bez żadnych psów przeszły rzekę i poszły skubać trawę gdzieś wyżej. Pasterski szałas dymił. Niemal czuliśmy zapach świeżej kawy przechodząc obok. Kilka kilometrów niżej trafiliśmy na schron dla turystów. Drewniany, pewnie bardzo wygodny. Nasza mapa wspominała o nim w opisie, ale nie pokazywała niestety gdzie leży. Może gdybyśmy wiedzieli, że tu udałoby nam się dotrzeć przed nocą? Teraz tylko obejrzeliśmy pokoje (2 wygodne, pełne drewnianych prycz) i zabraliśmy zostawione przez kogoś śmieci deliberując jakiej był narodowości. Wydawało nam się, że chyba Szwed? Gruzińskie piwo, tuńczyk, słodycze i reklamówka ze skandynawskimi napisami wszystko to wciśnięte pod podest. Fe.

Był też bonus, butla z resztką gazu. Propan- odczytaliśmy napis po rosyjsku. Zabraliśmy ją, bo nasza, kupiona u Georgian Busa zdążyła się już zużyć do połowy, a minęło przecież tylko kilka dni. Był w niej sam butan, więc może dlatego.

Share

Gruzja jesienią cz3

Zanim chłopcy wstali zdążyliśmy zejść 400 metrów nad rzekę i wdrapać się na podobną wysokość na drugim brzegu. Wieczorem omówiliśmy dokładnie szlak, więc znaleźliśmy go bez problemu. Wyraźna ścieżka łączyła trzy pasterskie szałasy, „nasz”, opuszczone zabudowania w dolinie rzeki i wysoko położony na zboczu namiot. Też już opuszczony. Dopiero kiedy do niego dotarliśmy z domku na Lekovani uniósł się pierwszy kłąb dymu. Nasi wczorajsi gospodarze robili kawę. Mogli sobie pozwolić na lenistwo. Psy wypędziły krowy na pastwisko same, tuż przed świtem. Na nas nawet nie zwróciły uwagi. Nie warto, skoro nikt nie patrzy.

Dolina była stroma i piękna. Na dnie jaskrawopomarańczowy las, jesienne kwiaty. Na zboczach pojedyncze drzewa, wysokie trawy. Rzeka znikała wśród lesistych wzgórz. Kwitły krokusy (czy zimokwity?). Prażyło słońce. Widoczny z daleka pomarańczowy namiot, zrobiony z popularnej tu grubej plandeki z bliska wygadał  mniej okazale. Malutki, wewnątrz nie było nawet pryczy, ubita ziemia, palenisko, obrośnięty sadzą czajnik. Stary but. Resztka wody w butelce imitującej naczynie do mycia rąk, które tu zastępuje kran z bieżącą wodą. Ugotowaliśmy ją na twardo z braku źródła. Wszystko wokół było zupełnie suche, jedyne co wypatrzyliśmy szukając wilgoci to kilkudniowa niedźwiedzia kupa. Ścieżka znikła w wysokich trawskach. Owce, które tu kiedyś stacjonowały musiały odejść już dawno temu. Ruszyliśmy według opisu, trawersem. Tej trasy nie było na mapie, ale podobno inne byłyby zbyt zawiłe, zbyt mylne. Od lat nikt już nimi nie chodzi. Pozarastały, poznikały. Nie dyskutowaliśmy. Pewnie nikt nie zna gór lepiej niż pasterze. Nawet tak młodzi.

Do popołudnia szliśmy zboczem, bez ścieżki. Mijaliśmy ślady po obozowiskach, ale nigdzie nie było wody. Uzbieraliśmy tylko po garści jagód. Za nami formowała się burza. Grzmiało, robiło się coraz bardziej buro. Chaotyczne owcze tropy zaczęły się zbierać w większe twory i ostatecznie utworzyły jeden trakt. W dolince na wprost zobaczyliśmy czerwony namiot. Dobiegliśmy tam na chwilkę przed deszczem i ( to cud!) znaleźliśmy wodę- odrobinę na dnie strumyka. W ostatniej chwili. Kiedy zaciągaliśmy za sobą płachtę wejścia lunęło. Deszcz bębnił w foliowy dach, tłukły się grzmoty. Burza warczała krążąc w wysokiej dolince i nagle zgasła równie szybko, jak się pojawiła. Odczekaliśmy chwilkę i wyszliśmy we mgłę. Znikała stopniowo i po chwili znów świeciło słońce. Wdrapanie się na grań do opuszczonej poprzedniego wieczora ścieżki zajęło nam z półtorej godziny. Za nami wspaniałe widoki, przed nami mgła, na niej widmo Brokenu- nie nasze tylko najbliższego szczytu. Na ścieżce znak- granatowy. Zbliżał się wieczór. Za kilka kilometrów powinniśmy dojść do rzeki, tak przynajmniej obiecywała mapa. Ruszyliśmy biegiem, ale szybko okazało się, że to nic nie da. Ścieżka była wąska, skalista, pogmatwana. Chmury kłębiły się, widok pojawiał się i znikał. Było pięknie, złoto, potem bardziej błękitnie. Kolejna dolinka, kolejny strumień- suchy. W końcu kałuża. -Zostajemy- zdecydowaliśmy zgodnie i tylko odeszliśmy dalej od wody. Kto wie, kto przyjdzie napić się nocą. Byliśmy na 2900 metrach npm. Od Tusheti dzieliła nas ostatnia grań. Szczypało zimno.

Share
Translate »