Gruzja jesienią cz6

Szelest. Kilkaset owiec w chaszczach pokrytych szronem. Tuż obok nas.  Trojka pasterzy. Wiadro soli. Błękit przedświtu. -Widzisz psy?- tak siedzą spokojnie-daleko?- nie, nad rzeką.

Owce stają, kręcą się przy brodzie. Stado zawraca i znika. Zbieramy się, idziemy do szałasu na herbatę. Ognisko dymi niemiłosiernie. Lasha odwraca się, chowa twarz. -Palisz!- Nie, skąd, tylko jednego. Lasha śmieje się, Niko śmieje się i grozi palcem. Pakujemy się, słońce wyskakuje spod grani i wędruje od razu wysoko. W kłębach dymu miga szklaneczka wódki. -Do zobaczenia. Nie, nie musicie przechodzić mostem, idźcie po śladach.

Kolejny szałas, w w zasadzie spory dom jest niedaleko. Na drugim brzegu jeszcze zalany cieniem. Kłęby dymu, ludzie w czerni, znudzone wołanie rozjuszonych psów. Jeden przeskakuje rzekę i goni nas kilkaset metrów. Jose podnosi kamień, to pomaga. Z bogatego domu rozchodzą się stada koni i krów. Pies wraca do swojej pracy.  Rzeka zwęża się, wchodzimy w kanion, niepokoi mnie to, ale idziemy po śladach. Za kilka godzin zblakną, będzie ich coraz mniej w końcu zostanie nam pojedyncza krowa. Ale teraz o tym nie wiemy. Gdybyśmy chcieli iść zgodnie z mapą musielibyśmy wrócić do krów i psów. Pewnie jest inna droga uspokajam się i skupiam na rzece. Jeden bród, cień, zimno, łata słońca i kolejny bród, potem znów, jak wczoraj idziemy w sandałach. Wodą. Przed nami były tu konie, stado owiec, krowy. Do końca dochodzimy już tylko my. Dalej się nie da, wodospad, skały. Nie wiemy gdzie poznikały ślady. Samotna krowa nasza ostatnia przewodniczka wspięła się na kamieniste urwisko. Więc też wchodzimy. W piargi, maliny, chaszcze. Gubimy ślad. Włazimy w upał na upiornej stromiźnie. -Dojdziemy do ścieżki, jestem pewna- tłumaczę się. Zbocze robi się jeszcze bardziej strome wciągamy się po gałęziach, po trawach. Po grzbiecie piarżystego urwiska. Nad nami rzeczywiście jest ścieżka. Prowadzi do pustego szałasu. Siadamy tam, pijemy, nabieramy wody. Gdzieś za nami słychać męskie głosy. Chyba jadą równoległą ścieżką. Dochodzimy do niej później przy lesie. Dogania nas karawana koni. Wiozą ser. Każdy po dwa worki, 80 kilogramów. 18 jucznych koni. Jest też kilka luzaków, na zapas. Mężczyźni idą, bo teren trudny. Szukam wzrokiem naszych, ale nie widzę. To chyba grupa z bogatego domu.  Puszczamy ich przodem. Muszę się umyć, a akurat trafia się strumyk. Wieczorami jest dla mnie za zimno więc myję się tylko w środku dnia. Teraz idziemy właściwą ścieżką. Jest szeroka. Na kamieniach są napisy, znaki. Fragment lasu, długi trawers ponad rzeką. Piękne widoki. Na przeciwległym zboczu pojawiają się ruiny wsi, przed nami konie. Wraca karawana. Z daleka macha mi roześmiany Lasha. Widzę Niko, ale przejeżdża bokiem i dopiero potem spina konia. -Jak to się stało, że się minęliśmy?- Nie wiem, za długo szliśmy kanionem. -Zadzwonię- krzyczy Niko nagle wesoły. Konie mijają nas. Znikają w drzewach.

Wychodzimy na stado krów. Wołamy do pasterzy jak zwykle, ale w szałasie chyba nie ma nikogo. Psy wstają, biegną do nas. Jose podnosi kamień i rzuca. Duży złoty pies łapie go i chce aportować.- Jose przestań!- wołam. To szczeniak. Zwierzak cieszy się goni nas, merda ogonem. Potem się łasi. Nie chce wrócić. Dobiega drugi, odrobinę mniejszy. Straszymy je, tupiemy, ale to na nic. Odprowadzają nas do opuszczonej wsi. Zaglądamy do pozamykanych domów. Łóżka, materace, kadzie do mleka. Po drugiej stronie potoku jest druga wieś. Widzimy wieżę. Schodzimy ogrodem, laskiem, po ścieżce. Dałoby się chyba rozbić namiot przy strumieniu, ale jakoś tam ciemno, jakoś wietrznie. Podchodzimy skręcamy do kolejnej wsi. Przed jednym z domów stoją baniaki z wodą. Na balkonie widzę faceta. -Możemy skorzystać z tej wody?- tak, ale to deszczówka nie do picia. -Chcecie pić?- mamy mineralną.

Dwóch mężczyzn biwakuje w opuszczonym domu. Rozmawiamy chwilkę, Jose wraca do potoku po wodę, stawiamy namiot. Jemy razem kolację. Herbata, barszcz, gotujemy dla wszystkich. Jemy serdelki, sardynki, częstujemy hiszpańskim serem. Pijemy wódkę z uciętego wierzchołka butelki po mineralnej. Uroczyście jak to zwykle w Gruzji-  I na koniec za tych, którzy jako pierwsi przeszli te szlaki! Tłumaczę. Jose wypija do dna.

Josef i Gorgi są właścicielami krów. Tych, które lizały nasz namiot w górze doliny. Za kilka dni ma się załamać pogoda. Spaść śnieg. Krowy potrzebują 6 dni żeby zejść do Alvani więc nie ma już zapasu czasu. -Wyjdziemy wcześnie może uda się dojść do schronu dla turystów. Zanocujemy, potem już będzie blisko. -Ile razy tak chodziliście latem?- pytam. -Raz na miesiąc. Pasterze są wynajęci na 5 miesięcy. Muszą tam być cały czas jak któryś zachoruje sam musi sobie znaleźć zmiennika. Pytam o Lashę i Niko. -Lasha pali!- jak szliśmy ostatnio to nie palił…Jeszcze…

Share

Gruzja jesienią cz5- pasterze

Za schronem dolina zwęziła się, a rzeka wbiła się w kanion. Zanim w nim utknęliśmy minęliśmy pasterski szałas. -Popatrz co się stało tym owcom?- zdechły? Zastanawialiśmy się beztrosko obserwując zwierzęta leżące w trawach. Tyłem do nas. I nagle „zdechłe owce” poderwały się z nadgorliwym jazgotem i zmartwieliśmy. Otoczyło nas 8 owczarków. Wściekłych! Jak mogliśmy je tak grubiańsko obudzić! Pasterz, który nas uratował też wyglądał na wyrwanego z drzemki. -Zanim podejdziecie do pasterzy zawsze wołajcie z daleka. Zabiorą psy- pouczyło nas po angielsku dwóch jeźdźców, też pasterzy -A co jak spotkamy niedźwiedzia- chciałam wiedzieć, bo wokół było pełno śladów. -A tego to i my sami nie wiemy, mamy broń. Na psy też mamy paralizatory. Tak bezpieczniej. Hmm… popatrzeliśmy na siebie bezradnie. Mieliśmy zamiar kupić chociaż petardy, ale zapomnieliśmy. No nic, może następnym razem…

Rzeka wiła się, lasy złociły, trawy falowały. Wszystko było na swoim miejscu tylko my z lenistwa, beztroski zamiast trzymać się grubszej wersji ścieżki weszliśmy w koryto rzeki, a potem w kanion. Jose jakiś czas utrzymał się na trawiastym trawersie, ja odpuściłam zmieniłam buty, weszłam w nurt. Przy brzegu był płytki, niegroźny. Za chwilkę już oboje szliśmy wodą, czasem głęboką, bo wygodniej było na drugiej stronie. Przeszliśmy rzekę chyba z kilkanaście razy po śladach końskich kopyt. Dwukrotnie myśleliśmy, że to już koniec, siedliśmy założyliśmy buty, ale skąd. Za chwilkę trzeba było je zdjąć. Koło południa znów odezwał się jazgot psów, ale z daleka. Widzieliśmy je na skałach, wysoko, nerwowe, wkurzone, zbiegały już kiedy pasterz je odwołał. Uff… odetchnęliśmy i zaraz znów zamarliśmy. Dach, dym więc na pewno też psy. –Hello, gamardżoba, zdrastwujtie, hello… Krzyczał Jose, od wieczoru u czeczeńskich pasterzy nastawiony wyjątkowo podejrzliwie do psów. Wtedy, nocą jeden go o mało nie ugryzł, niemal otarł się zębami o udo. – Zdrastwujtie– usłyszeliśmy- chodźcie tędy. Mężczyzna przeprowadził nas bezpiecznie przez szałas. Krzyknął na psa, rozczarowanego, że nie wolno gryźć.- Chcecie kawy?- Jasne, że chcieliśmy! Była druga. Zagadaliśmy się i zostaliśmy na noc. Niko nas zaprosił, niemal w chwili kiedy Jose poprosił żeby o to spytać.

-Afganistan- wyjaśnił kiedy spojrzałam na numer wytatuowany na nadgarstku. Straszna wojna. Nie będę o tym opowiadać. W kociołku zagotowała się kawa. –Biez sachara- powiedział poprawnie Jose. Młodszy mężczyzna, który mówił tylko po gruzińsku i chłopiec, który nie chciał chodzić do szkoły cięli drewno motorową piłą -Gdyby był mój dostałby w tyłek i by się uczył- skomentował to Niko, ale nie chce, nie idzie mu, chce być pasterzem. Jutro musimy zawieźć na dół ser. Worki, każdy ważący po 40 kg leżały w zadaszonym pomieszczeniu. Było ich kilkanaście.

-Musimy się przygotować do drogi. Podkuć konia. Upiec chleb. Niko opowiadał i krzątał się po kuchni. Okopconej, zbitej z brzozowych pni nakrytej, jak wszędzie plandeką. Solidnej i zorganizowanej. Palenisko z kilku kamieni postawiono na samym środku. Drugi pasterz rozniecił ogień dmuchając w metalową rurkę. Dym wirował, szukał sobie ujścia bokami. Kiedy zagotowała się kawa, mężczyźni zgarnęli żar z paleniska, zamietli je do czysta, skropili wodą. Niko wyrobił na stole chleb. Placek wylądował na gorącej podłodze, przykryty miednicą i przysypany gorącym żarem. Wyrósł pięknie.

Podkucie konia zajęło chyba z godzinę. W międzyczasie Lasha pogalopował do sąsiadów po nóż. Wieczorem odjechał gdzieś z młodszym mężczyzną. Niko też nas zostawił. Wrócił pijany. -Poszedłem po herbatę- tłumaczył- powiedziałam, że mamy gości, ale mi skurczybyki nie dali. -Mam herbatę- uspokoiłam go. Ściemniało się. Niko chwiał się, nie mógł rozpalić ognia. -Siostra, nie gniewaj się, załatwisz wizę? Nie dla mnie tylko dla bratanka. 29 lat ma i chce świat zobaczyć. Ja nie chcę już dużo widziałem, dobrze mi tu. Pracowałem w Grecji 5 lat, mówię po grecku…Słyszysz ?- słyszałam, ale zbełtany przez alkohol rosyjski, zmieszany z greką, podbarwiony gruzińskim stawał się coraz mniej zrozumiały. Niko powiesił nad ogniem gar fasoli. Poczęstował Jose. I zaraz odszedł odwołany przez czwartego pasterza, który wrócił, już po ciemku z owcami. Lasha też wrócił i siadł do skręcania papierosów. W skupieniu, pracowicie zawijał w papierki tytoń i ziele, które wcześniej suszył na patelni. -Hihi- haha-mrugnął do Jose. Pasterze zjedli, my dopiliśmy herbatę. Dym gryzł w oczy, prawie nic nie widziałam. -Zawołasz psy?- pokazałam na migi, bo chłopak, który przyszedł ostatni nie znał rosyjskiego. -Jasne. Chłopak wstał. Papierek, na którym zapisałam swój telefon zawirował i spadł na klepisko. Nad doliną prężyła się Droga Mleczna. Namiot szeleścił. Było bardzo zimno.

Share
Translate »