Upał, tłok, harmider dworca w Tbilisi. Rustavi- przemysłowe, pamiętające lepsze czasy. Gardabani, rozpalone, wyschnięte na wiór. Mapa zapowiadała tu rezerwat przyrody, szlaki. Nie wiedział o nich dosłownie nikt. Policja zbyła mnie (nawet po angielsku)- jak to pieszo? przecież się nie da. Tabun taksówkarzy nieodmiennie chciał mnie wywieźć do David Garedża i żądał za to 80 lari. Namolnie jakby to nie była uprzejma Gruzja, więc oganiałam się od tych propozycji jak od much. W końcu skwerek, butelka z lodowatą wodą- prosto ze sklepu. Uff…
-Zawiozę cię za 40 lari- usłyszałam zza ramienia.- ale ja naprawdę chcę pójść- nie przejdziesz, nawet nie znajdziesz drogi, to ponad 30 km, bez ludzi i co gorsza bez wody. To rzeczywiście był mocny argument. Przekonał mnie. Zrobiło się popołudnie i do nocy bym nigdzie nie doszła. Nie wiedziałam, że nawet z trudem dojadę. Najpierw zatrzymał nas żołnierz. -Droga zamknięta- strzelamy na poligonie- jak długo- nie wiem, nikt nie wie. Posiedzieliśmy z wojakiem chyba z godzinę, potem taksówkarz zaczął się niecierpliwić. -może wróć, a ja sobie pójdę- sugerowałam, ale żołnierzowi nawet się to nie mieściło w głowie. Wilki. Codziennie nam tu podchodzą pod garnizon. Oni gołodnyje… Wróćmy, zawiozę cię jutro rano- zdecydował taksówkarz. Wsiedliśmy i zaraz trafiliśmy na jakiś samochód. Pasterze, powiedzieli, że znają inną drogę. Długo pruliśmy przez trawy starając się ich dogonić, w końcu zgubiliśmy. Byli szybsi, mieli napęd na 4 koła, nowe auto. Na jakiejś górce utknęliśmy na dobre. Wysiadłam, podkładałam kamienie pod koła. Taksówkarz wracał, rozpędzał się i znów zsuwał w dół. W końcu podjechał. -To moja wina, dałem za dużo gazu i zalałem- widziałam, że ta jazda sprawia mu satysfakcję. Jeszcze raz myśleliśmy, że nie trafimy, nawet powiedziałam, że stamtąd już znajdę drogę, przez skały, które samochód musiałby odjechać, ale kierowca ani myślał mnie wypuścić. -Dowiozę cię. Słyszałaś przecież, że wilki. Do tego żmije…
Na stepie, nad górami w kolorowe paski siedziała burzowa chmura. Strugi deszczu siekły gdzieś za horyzontem, może w kominy Rustavi. Szybko podaliśmy sobie dłonie przed monastyrem. -Uciekaj bo deszcz- nic nie szkodzi, trafię, teraz już znam drogę do domu…. Zostawiłaś kapelusz! Tak naprawdę to go zostawiłam specjalnie, był, ogromny, prawie jak parasol i na wietrze trudno było go utrzymać na głowie. -Przywiąż czymś- bez niego usmaży cię słońce. Rano na pewno będzie wielki upał. Posłusznie zabrałam słomiany krąg kupiony od jakiejś babci w Tbilisi. Dość zabawny.
Do nocy zwiedzałam słynny klasztor. Leży na skałach w bardzo pięknym miejscu. Na granicy z Azerbejdżanem. Plecak zostawiłam paniom od toalety- najładniejszej jaką widziałam w Gruzji. Przyjemność użycia jej kosztowała 70 groszy i głupio mi było słuchać jak polska wycieczka narzeka, że to za drogo. Poza tym rodacy byli mili. Zwłaszcza księża, z którymi zamieniłam kilka słów. Prawosławni, przejęci wizytą w świętym miejscu. Przeszli tylko przez dolny klasztor, ja uzbrojona w górskie buty wdrapałam się też na grań, do jaskiń i widoku na stepy Azerbejdżanu. Zbocza zarastały morza kwiatów. Dyptamy jesionolistne, len, pistacje, krzewy, które znamy z ogrodów, tu naturalne i dzikie- irgi, perukowce, suchodrzewy. Wszystko to świeżo zroszone deszczem (mnie też zmoczyło), pachnące.
-Czy mogę gdzieś postawić namiot?- odważyłam się spytać po powrocie. – Oczywiście. Tam na górce jest równa trawa, wczoraj też jeden tam stał.
Przez całą noc pilnowały mnie 3 psy, wspaniałe, bardzo przyjazne, ale tak głośne, że prawie nie spałam. W wyobraźni widziałam jak odpędzają wilki i w końcu (przyznaję, stchórzyłam) wyniosłam się do pustej kanciapki, gdzie jak widziałam panie przechowywały wcześniej mój plecak. Zmieściłam się tylko po przekątnej, o świcie wróciłam na swoje miejsce w namiocie, a zapytana jak minęła noc- powiedziałam- świetnie!
Ruszyłam wcześnie. Zanim przyjechali turyści. W porannym świetle, wśród falujących traw. Odprowadził mnie jeden z psów, aż się martwiłam czy nie za daleko. Droga do Sagaredżo- jedyna, którą panie uznały za wystarczająco bezpieczną żeby iść, była gruntowa, czasem wysypana kamieniami. Widziałam jak na mój widok ucieka z nich jakiś wąż. Gruby na kilka centymetrów i długi na ponad metr.Nie zdążyłam go sfotografować. Udało mi się tylko z żółwiem, którego spotkałam potem. W międzyczasie minęłam stado. Wystraszyłam się pasterskich psów, porozmawiałam chwilkę z młodszym pasterzem. Standard- dlaczego idziesz, ile masz lat, nie uwierzę! Do tego bezczelne męskie spojrzenie, które tyle razy doprowadzało mnie do wściekłości, a teraz rozśmieszyło. Chłopak był z Azerbejdzanu. Z rozrzewnieniem mówił- pojedź, tam jeszcze piękniej.
W Udabnie skończył się dziki step, góry wypłaszczyły. Wieś z daleka wyglądała pięknie, równe rzędy identycznych domków- z bliska opuszczonych ruin. W sklepie długo czekałam aż sprzedawczyni mnie obsłuży- każdy kolejny klient był przede mną. Wypiłam piwo w towarzystwie pana smażącego szaszłyki. Pomyślałam, że zjem też obiad, pan powiedział że ok, zrobi i dla mnie, po czym przepędziła mnie sprzedawczyni- nie wystarczy! zaraz przyjadą ważni goście, Francuzi. Przyznam, że żal mi było tego pana, baba krzyczała na niego jak na psa nie przejmując się wcale, że słucham. Nie odkryłam dlaczego ja (klient jak każdy inny) nie mogę skorzystać z restauracji, nic zamówić. Być może mój plecak, mój strój, czy ekstrawagancja nie pasowały do dostojnych gości. Wielkoświatowych francuskich emerytów, jadących jak należy samochodem.
Nie byli pierwsi, Chwilkę przed nimi minęłam stojący autobus. -Rosjanie mrugnął do mnie w tajemnicy kierowca, zabrzmiało jakby się tłumaczył. W Gruzji narodowość miała wielką wagę. Zastanawiającą.
Pomyślałam, że to już koniec dziczy i machnęłam na pierwszy samochód. Niemcy. -Rodzina mojej żony pochodzi ze Szczecina- a mojego męża z Kamieńca Podolskiego- odpowiedziałam wywołując uśmiech. Mili ludzie. Jechali samochodem z Batumi i tak jak mi najbardziej podobały im się zielone pagórki na armeńskim i azerbejdżańskim pograniczu.