Nie mogłam się nadziwić swojemu szczęściu. Zła prognoza, a pogoda w sam raz. Czasem pochmurna. Zejście przyjemne, owce wydeptały ścieżkę, która wprawdzie ginęła w trawach, ale pojawiała się w każdym trudniejszym miejscu. Doprowadziła mnie do doliny skąd w deszczu, w nocy wywiózł mnie 10 dni temu nieznajomy rowerzysta. Wydawało mi się, że od tamtego wieczoru minęły wieki. Widoki też skrajnie inne, słońce, chociaż pod dachem z chmur. Zieleń, dobra widoczność. Miałam ochotę położyć się gdzieś i nie ruszać przez cały dzień. Było tak spokojnie, tak sielsko. Nie wiem czemu tego nie zrobiłam. Może z rozpędu…Zeszłam, przeszłam przez bród szeroki, ale niegroźny. Rzeka meandrowała, nurt był słaby. Zdążyłam tylko wyjść na szosę, przez teren farmy, pustej, ale obstawionej balotami z sianem. Świeżymi. Pachniały mocno, nagrzane słońcem. Chciałam je policzyć- odkąd wiem, że każdy jest dla jednej owcy na całą zimę, zawsze liczę. Musiało ich być kilkaset… nie zdążyłam. Nadjechał samochód zwolnił, a ja machnęłam. Chłopak z sąsiedniej farmy. Nie wiem dokąd jechał. Poprosiłam o podrzucenie 5 kilometrów, gdzie mapa pokazywała szlak do Dalviku. Myślałam, że jedzie do Olafsfjordur, ale kiedy wysiadłam zawrócił. To była chwila. Zdążył mi opowiedzieć o tym jak zganiają owce na zimę. Gryzło mnie to, więc spytałam. Kilkadziesiąt osób, każdy kto może wychodzi na góry i ustawia się w tyralierę. Robi to każda farma, wszyscy na raz. Schodzą powoli i zganiają wszystkie spotkane zwierzaki. Rozdzielają je na dole .-Zwykle to proste, większość owiec idzie do góry, w linii coraz wyżej i wyżej każdego dnia. Lubią jak najświeższe trawki. Oczywiście są wyjątki- widziałam ślad takiej, która przeszła lodowcem- wtrąciłam- tak, zawsze są takie, które próbują się ukryć. Zostać na zimę.
Wszystko działo się jakoś zbyt szybko. Nie przemyślałam swojego planu. Nie spytałam nawet o pogodę. Słonecznie było tylko na przełęczy, za zakrętem wjechaliśmy w chmurę. Widziałam może na kilkaset metrów. Niewiele więcej niż kiedy byłam tu pierwszy raz. Nie udało mi się znaleźć początku szlaku, ale wyżej na zboczu widziałam kreskę- ścieżkę. Okazała się drogą. Zmachałam się zanim do niej doszłam. Było jednocześnie podmokło i stromo, sporo obrośniętych kamieni. Bagna. Zdziwione owce. Trochę jagód. Drogą szło się wygodnie, szybko podeszłam kilkaset metrów i weszłam w chmurę. Tu, była już gęsta i mokra, nie rozwiewała się. Droga skończyła się przy przepuście- małej zaporze. Poszłam wzdłuż rzeki w labirynt polodowcowych wzgórz, kamienistych uskoków, płatów śniegu i wałów stromego błota. Mgła gęstniała, widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Znikły ostatnie kępki mchu. Buro, lodowato, silny wiatr. Mapa kazała mi przejść przełączką do sąsiedniej doliny. Wydawało mi się, że zrobiłam to nawet kilka razy… i nic. W górę w dół, wzdłuż urwiska z piargu i błota. -To jeszcze raz- pomyślałam i wdrapałam się na kolejną górkę. Z dolinki za nią wypływała rzeka. Ta sama, która mnie tu przyprowadziła? Zeszłam kawałek i upewniłam się, że tak. Czyli klapa. Nie dojdę do schronu, a nocą zacznie padać deszcz. -Uciekaj już- pisał Wiesiek i miał rację. W tych górach o wszystkim decyduje pogoda. Wygoniła mnie… Zdołowana zeszłam na wprost. Na skraj urwiska. Nie chciało mi się wracać do drogi. Wbiłam się w jakiś trawers, z każdym metrem bardziej i bardziej stromy. Wlazłam w piarżysko. Obsuwało się. Z góry widziałam biały dom. Farmę wśród traw. Wyglądała jakby była dokładnie pode mną. Za stromo- dotarło do mnie. Wróciłam. Znów weszłam we mgłę, zeszłam drogą. Rozbiłam namiot wśród gęstych traw na skraju jagodowiska. Byłam skonana.
Noc była upiornie zimna. Może dlatego, że to dno doliny, zimno spływa. Wiało i w sumie nie było to takie złe. Wichura rozgoniła chmury. Zanim się spakowałam niebo nade mną było błękitne i czyste, ale dolinka gdzie wczoraj utknęłam nadal zapchana. Byłam już pogodzona z odejściem. Miałam zamiar tylko dojść do drogi, złapać stopa. Z powodu wczorajszych skrótów byłam po drugiej stronie dużej rzeki, więc wcześniej musiałam jeszcze znaleźć most. Szlam w dół, przez pastwiska, wysokie trawy, bagna. Przeskoczyłam wczorajszą rzeczkę- na moment wbitą w skalną szczelinę. Przekicałam jakieś podmokłe miejsca. Jadłam jagody. Wiatr nie próżnował i kiedy minęłam białą farmę wyczyścił z chmur całą grań. Jeszcze raz przeanalizowałam mapę, za rzeką, którą przed chwilką minęłam był szlak, prowadził na tę samą przełęcz tylko bez przechodzenia bocznych graniek. Skręciłam bez zastanowienia. Trzeba było wrócić za rzekę, wyżej zauważyłam, że po drugiej stronie jest droga, a ja wlokłam się plątaniną owczych ścieżek. Niewygodnie. Nadrobiłam to na rozległym balkonie gdzie kanion był płytszy. Droga zbladła, ale nie znikała. Ślad kół doprowadził mnie pod urwisko, zgubiłam go tam, ale wyżej znów widziałam odcisk opon, a może tylko jednej opony- nie byłam pewna. Na kolejnym polodowcowym balkonie było jezioro. Z bliska surowe, błotniste, z góry wspaniale turkusowe. Na tle zachmurzonych gór. Za jeziorem stała dziwna skrzynka. Myślałam, że to stacja meteo i nie podeszłam. Wszystko powyżej zakrywała chmura. Czekałam aż się rozwieje, zapamiętywałam układ skał i powolutku posuwałam się odrobinę do góry. Początkowo nie było źle, potem zrobiło się tak jak wczoraj. Postanowiłam, że tym razem się nie dam. -Rozumiem, że ma się psuć pogoda, ale chcę tylko dojść do Dalviku, jak mam odejść tak bez pożegnania?- negocjowałam z górami- Już dwa razy podeszłam 1000 metrów, puśćcie mnie… Nie odpowiadały więc dałam im czas. Zapamiętywałam jakiś wyraźny kamień i posuwałam się ze 100 metrów, potem kolejny i kolejny. W dole co jakiś czas pojawiało się turkusowe jezioro. W górze nic. I wtedy zobaczyłam drut. Wystawał spod piargów i śniegu. Wyżej spróchniała deska, potem kawałek fundamentu wybudowanego z dużych kamieni, zwalony słup. Linia telefoniczna? Nie byłam pewna, ale podziękowałam. Musiała biec przez przełęcz czyli jeśli jej nie zgubię też przejdę. Tuż poniżej grani zauważyłam, że się przejaśnia. Huczał wiatr, zrobiło się nieprzyjemnie stromo, ale tylko na kilkunastu metrach. Tak tu jest. Potem niemal płasko, wyżej grań. Druga strona bezchmurna! Stałam nad urwiskiem. Zejście zawiłe, szlak oznakowany, uznałam, że głupio więc go obeszłam po śniegu. Przy okazji wyjrzałam jeszcze za boczną grań. Widziałam Reykjaheidi i schronisko Miti. Nad nim lodowiec. Piękna dolina. Cieszyłam się, że mi się ją udało zobaczyć.
Zadowolona schodziłam płatem i aż stanęłam! Na śniegu leżał wielki głaz, świeżutko spadły. Szybciutko wróciłam do szlaku. Biegł żebrem. Nieprzyjemnym eksponowanym i kruchym, ale oddalonym od trasy obrywów. Zejście strome, coraz bardziej zielone i mokre, na wprost wspaniałego widoku. Po tej stronie też resztki linii, druty, słupy, podobna skrzynka. Dobre oznakowanie, chociaż bez ścieżki. Jeszcze bardziej stromo na progu nad schronem Kofi. Tu już wyraźna ścieżka, rozdeptana, szeroka. Widać dla ludzi trudna. Zjeżdżali, zsuwali się, nawyrywali traw. Miałam zamiar tym razem zejść do Dalviku inaczej, drugą stroną rzeczki, ale przegapiłam skręt. Nie zawróciłam robiło się późno, a interesowała mnie informacja turystyczna czynna do czwartej. Miałam nadzieję wypytać o pogodę, może sprawdzaliśmy z Wiesiem na innych stronach… albo może już się to wszystko zmieniło? Bo jak uwierzyć, że ma padać deszcz, że już bez przerwy, że przez cały tydzień… Kiedy tak pięknie.