Gruzja jesienią cz19

Żołnierze pokazali nam przechodnią dolinę, wydzielimy ją z daleka, ale i tak nas zdziwiła. Nie było ścieżki, tylko fragmenty traw podeptanych przez zwierzęta, jak wynikało z pozostawionych kup- głównie konie. Zignorowaliśmy trop do kanionu, uznaliśmy, że to tylko wodopój, szczęśliwie wybraliśmy właściwą stronę potoku (wschodnią). I to w zasadzie były wszystkie sukcesy. Długie bardzo męczące podejście, ponad 1500 metrów. Trawersem wzdłuż strumienia, czasem było tam niewygodnie stromo, czasem gęsto od poschniętych traw, były też kociołki z błotem nawet bagienkiem, pozarastane wysokimi roślinami, zwarzonymi już przez mróz, więc oklapłymi, plączącymi się pomiędzy nogami. Przed nami mur skał- na oko chyba do pokonania, za nami Chauki, czym wyżej tym piękniejsza, z biegiem dnia coraz bardziej pomarańczowa. Wszędzie stromo, anu usiąść, ani zabiwakować. Pod wieczór zaczęło nas to przerażać. Coraz bardziej nerwowo biegliśmy w kierunku każdego miejsca, które z daleka wydawało się płaskie, i niezmiennie odkrywaliśmy, że jednak nie jest. Już po zmierzchu przekroczyliśmy strumień i rozbiliśmy pałatkę po drugiej stronie. Nie było płasko, ale nie było też nic innego. Postawiliśmy tylko tropik, pomocowaliśmy go jakoś kamieniami, Podłoże też wyrównaliśmy kamieniami, inaczej zjechalibyśmy w dół. Nie było księżyca, więc w świetle gwiazd (potwornie długo) gotowaliśmy na palniku kartofle, pogryzaliśmy chrupiące papryki, obieraliśmy jajka. Nawet to było zabawne, mieliśmy dużo gazu, w Villa Hora dostaliśmy butlę w prezencie. Ziemniaki się nie dogotowały. Byliśmy prawie na 3000.

Dopiero w świetle dnia oceniliśmy morenę- koniec doliny. Była stroma, ale raczej do przejścia. I rzeczywiście przeszliśmy. Po drodze nabraliśmy czystej wody- nasza rzeka zaczynała się pięknie serią źródełek. Dalej nie było już roślin czy traw. Nie było wody. Piarg, wyżej skalne bloki, na dnie wiszącej doliny, gdzie mapa pokazywała lodowiec – resztka śniegu. Za nią mur. Patrzyliśmy na niego z niedowierzaniem. W porannym świetle to co na wprost nas wydawało się nie do ruszenia, więc spróbowaliśmy w lewo. Wzdłuż skał. Mozolnie, po głazach, ruchomych, pokrytych świeżym śniegiem. Nad granią widzieliśmy już wierzch lodowca, serię szczelin na bardzo stromym. Nie udało nam się zobaczyć więcej. Grzbiet zasłonił nam tamtą dolinę. Urwiste, prawie pionowe osypiska mieszanka piargu i podmarzniętego błota. Na mapie zaznaczona na granatowo- czyli trudna, ale tak samo zaznaczono np grań w Pankisi, a tamta była zupełnie prosta.

Przez cały czas drapaliśmy się wzdłuż skalnej ściany. Dolinę wieńczyła przełęcz, biała dość szeroka. Mieliśmy nadzieję, że może tam jest przejście, ale było tylko zejście do równoległej doliny, wyszliśmy poza zwornik grani. Znaczy nie było innej możliwości niż sforsować przerażający mur. Przez moment rozważaliśmy jeszcze zejście. Dolina spadała do mocno już stopionego lodowca, a on do szerszej doliny opadającej na powrót do Juta. Morena na pewno była stroma, nie widzieliśmy jej, ale tak wynikało z mapy. – Może gdyby zejść do lodowca, na powrót podejść, minąć grzędę (z daleka trawiastą), wrócilibyśmy do upragnionej doliny?-gdybałam. -Jasne i trafilibyśmy na morenę boczną. Widzisz, że lodowce powytapiane. Wszędzie ściany. -To może chociaż spróbujmy?- walczyłam, bo żal mi było 2000 metrów podejścia. -Jak chcesz- Jose ruszył w dół, ale za chwilę wrócił. -Ja nie zejdę. Jest za stromo. Nie mamy raków.

Zawróciliśmy. Spróbowaliśmy sforsować mur, podeszliśmy podstawę z piargu i błota (straszliwie stromą), dostaliśmy się pod gołe skały. Zrzuciliśmy plecaki. Jose wdrapał się niemal na szczyt.- widzisz coś stamtąd?- wypytywałam, bo sama nie dawałam rady tam wejść. Miałam miękkie buty, zsuwałam się. – Nic. – A stąd?- też nic. Nie wejdę już wyżej i tak się tu nie dostaniemy z plecakami. Wracamy.

I wróciliśmy. Po głazach oblodzonych, nakrytych cienkim śniegiem (gdzie jeszcze raz spróbowaliśmy sforsować mur), po czole moreny z ruchomych pokruszonych bloków, po piargach, pionowych trawkach, uskokami ponad serią źródeł. Nocowaliśmy w tym samym miejscu. Rano minęliśmy platformę zbudowaną przez kogoś z kamieni- jedyne miejsce na namiot w tej dolinie. Zaledwie wczoraj żołnierze zapewniali o 10 dniach cudnego słońca, ale pogoda mętniała. Kiedy dotarliśmy do posterunku (oddać przepustki) niebo było już bure od chmur. Musiała się w międzyczasie zmienić załoga. Kompetentny, sympatyczny oficer powiedział, że tam bardzo trudno. Że podobnie stromo po drugiej stronie, a lodowiec pocięty szczelinami. Pogoda niepewna, czyli dobrze zrobiliśmy wracając.-Głodni?- spytał na pożegnanie i wręczył bochenek chleba i puszkę. Pocieszyła nas. Czas mijał, zużyliśmy z trudem zdobyte zapasy, a Kazbegi gdzie był najbliższy sklep wcale się nie przybliżyło.

Wiało, kropił drobny deszcz. Na drodze prowadzącej od strażnicy do Juta- zupełnie pustej- leżała owca, zabita chyba przez samochód. Plamy krwi wzięłam w pierwszej chwili za farbę. Pod górę jechał na oklep pogranicznik. Oglądaliśmy się co jakiś czas. Wał śniegowych chmur nawlókł się już na naszą grań. Gdybyśmy przenocowali żeby spróbować jeszcze raz ( jak chciałam), wygoniłaby nas pogoda, pomimo tego byłam rozczarowana.

Share

Gruzja cz18-Juta

Nocą szron, rano dolina skryta w cieniu. Lodowata. Ruszyliśmy ubrani we wszystko co mamy z planem przebrania się w jakiejś słonecznej plamie. Długo trwało zanim doszliśmy do pierwszej. A tam upał, niemal od pierwszej minuty! Szron znikał w oczach, dłużej przetrwały sople na strumieniu. Potem wyraźna ścieżka, na końcu – hotel. Trochę raził na siłę wstawiony ogród (szkoda dzikiego miejsca), poza tym było tam pięknie, pomimo tego nie zatrzymaliśmy się. Śpieszyło nam się do Juty. Myśleliśmy, że to duża wieś, że będzie restauracja, sklepik. Minęliśmy kemping Zeta, który polecał nam wczoraj przewodnik Holendrów. Też nie zajrzeliśmy i potem było nam żal. Juta była malutka, gospody pozamykane na zimę. Nie było sklepu. Nie widzieliśmy też żołnierzy, którym trzeba było oddać przepustkę. Dopadł nas za to rój taksówkarzy.-Kazbegi! Kazbegi! Nie wiedzieliśmy jak się opędzić. -Idziemy pieszo-oponowaliśmy, a to budziło jeszcze większy jazgot. Wręcz oburzenie. -Czy gdzieś tu kupimy coś do jedzenia?-Kazbegi! Tu nic, dziura, tylko w Kazbegi! Szliśmy, a oni za nami. W górę, w zaułek wśród starych domów. Tam znów przesłuchanie, jakiś facet po cywilnemu, pewnie przewodnik. -Pokażcie przepustki, po co oddawać je żołnierzom w Juta, dajcie w Kazbegi- nie pokażemy- uparłam się, chociaż nie wiedziałam co na nich napisane. Nie chcę do Kazbegi. Ruszyłam w dół. Przy cerkwi, świeżo budowanej z betonu i obłożonej z zewnątrz kamieniami było jakieś otwarte podwórko. Wpadłam, myślałam, że to może monastyr, ale był hostel. Villa Hora, nowiutki jeszcze bez szyldu. Gospodarze przenieśli się tu z Tbilisi, tylko na lato. Pozwolili mi wziąć prysznic (5 lari), szybko zanim wyłączą prąd. W Juta trwały jakieś roboty, może związane z rozbudową. Dużo się tu działo. Posiedzieliśmy. Zjedliśmy, pogadaliśmy. Juta i Kazbegi nigdy się nie lubiły. W przeszłości, kiedy rządziło prawo zemsty stale toczyły się miedzy nimi wojny. -Przyszło ich tu raz chyba ze 100, a w Juta tylko 10 osób. Ale przepędzili. Teraz już nic się nie dzieje, nie wolno. Nasi to zadziorni górale, a w Kazbegi teraz tylko biznes. Szczękają talerze, gospodyni gotuje nam na drogę mięso, jajka na twardo. Nie ma zapasów. Po wszystko trzeba jeździć do Kazbegi, chyba że przyjedzie sklep. Dostajemy płatki owsiane, kartofle (szkoda, że nieugotowane), marchew, paprykę, I kawałek sera- ten za darmo.- Jest zrobiony w Juta- opowiada nam gospodyni. Na stałe mieszka tu dziesięć rodzin. – A dzieci?- pytam. -Chodzą do szkoły?- Oczywiście! Chodzą w Kazbegi. Mieszkają w internacie, bo nasza droga nieprzejezdna zimą. Nie odśnieżają jej, bo lawiny. Ludzie gromadzą zapasy, jak coś się stanie, ktoś zachoruje leci helikopter. Dziękujemy, płacimy (niedużo), jesteśmy wdzięczni. Gospodarz tłumaczy nam gdzie są żołnierze. Daleko, kilka kilometrów nad wsią. Idziemy. Jakiś mężczyzna wygrzebuje z pobocza drut. Z ręki kapie mu krew, dziwimy się i za chwilę widzimy jak włamuje się tym drutem do samochodu. Pewnie zatrzasnął… Posterunek widać z daleka. Stoi na górce. Idąc tam drogą trzeba pokonać bród, ale dla pieszych jest mostek- deska. Widzimy na niej zgarbionego turystę. -Nie pozwolili – tłumaczy nam. Zgrzyta francuski akcent. -Chciałem tylko dotknąć lodowca i wrócić. Zostawiłem wszystkie rzeczy w hotelu, a pozwolili tylko chodzić po drodze… Jest nam przykro, mamy nadzieję, że my przejdziemy, ale też spotyka nas opór. – Nie wolno, droga zamknięta- czemu? -walczę i przechodzę na rosyjski. Od razu lepiej. Zamknięta tylko jedna dolina (ta z której łatwo dojść do Inguszetii). Druga nie, czyli można iść. – Ktoś tam był? Ktoś wie jak to wygląda?- Szef był od drugiej strony. Czekamy przychodzi oficer w klapkach. Mówi, ale dziwnie mętne. -Nie był, myślimy. Przed szlabanem staje sznur samochodów. Żołnierz patrzy, ale do nich nie schodzi. Ludzie wychodzą, kręcą się robią zdjęcia. Patrzą w kierunku posterunku, odjeżdżają.-Stop! krzyczy nagle szeregowy. Szosą idzie samotny turysta. Nasz Francuz. – Już z nim rozmawialiście, pozwoliliście pójść drogą- tłumaczę. -Iść!- krzyczy pogranicznik po rosyjsku- Wszystko ok! tłumaczę. Czas leci. Po parkingu przepełza żmija.

Share
Translate »