Nocą grzmiało i znów się zmieniła pogoda. Na lepszą. Chłodno, słonecznie na szczytach odrobina śniegu. Sherena opisała nam drogę. Wczoraj niepotrzebnie zawróciliśmy. Ścieżka nie kończyła się w ruinach. Zbiegała w kanion i wzdłuż rzeki wspinała na przełączkę oddzielającą Zeistrecho do Blo. To nie było daleko. W słonecznym świetle ruiny wyglądały inaczej. Wysokie trawska, pokrzywy jeżyny… wszystko to poprzecinane korytarzami wydeptanymi przez zwierzęta. Niektóre okazały się ślepe, kilka zbiegło się razem i ostatecznie opadło do potoku. Tam znów gąszcz. Gałęzie, krzewy błoto, nawet bagienko, skały, jeżyny, spróchniałe pnie. Duszno i ciemno. Potem skręt w dopływ, na lewo. Dolinka wąska i stroma. Zasypana zbutwiałym zielskiem. Zarośnięta krzakami. Pokrzywami. Oślizła i grząska. -Popatrz w tych krzakach coś jest!-Nie widzę- Rusza się- to może podejdź i zobacz? -Ty podejdź… Wygląda jak niedźwiedź… -Oj tam- zdecydował Jose i ruszył w krzaki.- To krowa- usłyszałam po chwili- a jednak nie! Uciekaj! Złaź z drogi! Na chwilkę mnie zamurowało, ścieżka rozwidlała się nie wiedziałam, w którą odnogę skoczy dorodny byczek. Śmialiśmy się z tego jeszcze przez dłuższy czas. Nie miał kolczyka, być może uciekł już dawno temu, a właściciel pewnie posądzał niedźwiedzia.
Ciężko nam szło. Spore podejście okrutne chaszcze, upał. Wydostaliśmy się w końcu na polankę, wbiliśmy w lasek. Łaziliśmy zygzakiem szukając ścieżki, ale chyba wcale jej tam nie było. Jakiś ślad pojawił się pod przełęczą, nie zdążyliśmy się nawet ucieszyć kiedy odkryliśmy, że nie jest jedyny. Zwierzęta wydeptały siatkę połączeń w sobie tylko znanych kierunkach. Wykorzystywaliśmy to co się przydało i w końcu pokonaliśmy grań. Był z niej wspaniały widok na obie strony. Czerwone lasy, łany złotych traw i lodowiec za kolejną grańką. Żal nam było schodzić więc rozsiedliśmy się w szkielecie pasterskiego szałasu. Nowym, zbudowanym bardzo starannie, na placku zielonej roślinności- dowodzie stacjonowania owiec. Nie było wody.
Z góry widzieliśmy Blo. Byliśmy ciekawi jak wygląda człowiek, który zostaje tu zimą sam z wilkami (niedźwiedź jak sądziliśmy nie jest problemem, bo śpi). Zejście było strome, fragmenty ścieżek rozbiegały się i schodziły, w lesie zgubiliśmy je wszystkie i głupio poszliśmy w stronę potoku przez suche zarośla, kiedyś pewnie łąkowe kwiaty. Sięgały nam ponad głowy, czepiały się nas kolcami, obsypywały nasionami, owijały nadgniłymi łodygami i smarowały rozmokłymi liśćmi. Miałam wrażenie, że zwariuję jeśli natychmiast się nie otrząsnę. Te wszystkie owady, pająki… Obrzydzenie dodało mi sił, pędziłam i chyba z kwadrans czekałam aż się wynurzy Jose. Za chwilkę znów zanurkowaliśmy w gąszczu. Teraz to był młody las, na grzędzie, która (o dziwo) musiała być kiedyś cmentarzem. Groby z różnych wieków wyglądały na porzucone. Pod nimi równie porzucona wieś, kiedyś duża, kilkaset metrów dalej stał namiot- plandeka nakrywająca jakąś konstrukcję wyrastała z kolejnej ruiny. Nikogo nie było, tylko zboczem już daleko od nas odjeżdżał człowiek na koniu. Pomyślałam, że przegapiliśmy pasterza z Blo, ale to musiał być jakiś jego gość. Pasterz pojawił się za chwilkę. W towarzystwie myśliwskiego psa prowadził zbłąkaną owieczkę. Na nasz widok bardzo się zdziwił. Nie chciał rozmawiać, odpowiadał w jakimś dziwnym języku, lub dialekcie, raczej nie gruzińskim. Był młody, zezowaty. Przeszkadzaliśmy mu.
Podchodząc na kolejne zbocze widzieliśmy stogi siana- znak, że naprawdę ktoś tu zimuje. Wieczorem minęliśmy zapomnianą wieś, zarośla pokrzyw, za nimi samotny szałas, idealną kopię konstrukcji, którą podziwialiśmy wcześniej, tu pokrytą błękitną plandeką. Lekko mżyło, ale nie chcieliśmy tam zostać. To był świat odludka z Blo. Jego porozkładane rzeczy, nacinki na brzózkach z których pobierał korę do rozpałki, pułapka na wodę w źródle. Widzieliśmy stamtąd jego dom. Z komina dymiło. Niesamowite mieć dla siebie taką dolinę. Piękną, chociaż pewnie też bardzo trudną do życia. Do nocy weszliśmy na jej graniczny grzbiet skąd było już widać drogę do Roshka. To znaczy byłoby widać gdyby nie deszcz i mgła. Ogłupiły nas tak doszczętnie, że przez godzinę szukaliśmy pokazanego w nawigacji źródła… bezskutecznie chociaż wypływało z kociołka, w którym nocowaliśmy. Ale to zobaczyliśmy dopiero z daleka. Namiot stał w kaukaskich chaszczach. Na ostach, przegorzanach szczawiu kędzierzawym, w gęstwinie zielnej zgnilizny, która chociaż ubita, udeptana przez całą noc wbijała nam się w plecy i drażniła.