Gruzja jesienią cz15

Nocą grzmiało i znów się zmieniła pogoda. Na lepszą. Chłodno, słonecznie na szczytach odrobina śniegu. Sherena opisała nam drogę. Wczoraj niepotrzebnie zawróciliśmy. Ścieżka nie kończyła się w ruinach. Zbiegała w kanion i wzdłuż rzeki wspinała na przełączkę oddzielającą Zeistrecho do Blo. To nie było daleko. W słonecznym świetle ruiny wyglądały inaczej. Wysokie trawska, pokrzywy jeżyny… wszystko to poprzecinane korytarzami wydeptanymi przez zwierzęta. Niektóre okazały się ślepe, kilka zbiegło się razem i ostatecznie opadło do potoku. Tam znów gąszcz. Gałęzie, krzewy błoto, nawet bagienko, skały, jeżyny, spróchniałe pnie. Duszno i ciemno. Potem skręt w dopływ, na lewo. Dolinka wąska i stroma. Zasypana zbutwiałym zielskiem. Zarośnięta krzakami. Pokrzywami. Oślizła i grząska. -Popatrz w tych krzakach coś jest!-Nie widzę- Rusza się- to może podejdź i zobacz? -Ty podejdź… Wygląda jak niedźwiedź… -Oj tam- zdecydował Jose i ruszył w krzaki.- To krowa- usłyszałam po chwili- a jednak nie! Uciekaj! Złaź z drogi! Na chwilkę mnie zamurowało, ścieżka rozwidlała się nie wiedziałam, w którą odnogę skoczy dorodny byczek. Śmialiśmy się z tego jeszcze przez dłuższy czas. Nie miał kolczyka, być może uciekł już dawno temu, a właściciel pewnie posądzał niedźwiedzia.

Ciężko nam szło. Spore podejście okrutne chaszcze, upał. Wydostaliśmy się w końcu na polankę, wbiliśmy w lasek. Łaziliśmy zygzakiem szukając ścieżki, ale chyba wcale jej tam nie było. Jakiś ślad pojawił się pod przełęczą, nie zdążyliśmy się nawet ucieszyć kiedy odkryliśmy, że nie jest jedyny. Zwierzęta wydeptały siatkę połączeń w sobie tylko znanych kierunkach. Wykorzystywaliśmy to co się przydało i w końcu pokonaliśmy grań. Był z niej wspaniały widok na obie strony. Czerwone lasy, łany złotych traw i lodowiec za kolejną grańką. Żal nam było schodzić więc rozsiedliśmy się w szkielecie pasterskiego szałasu. Nowym, zbudowanym bardzo starannie, na placku zielonej roślinności- dowodzie stacjonowania owiec. Nie było wody.

Z góry widzieliśmy Blo. Byliśmy ciekawi jak wygląda człowiek, który zostaje tu zimą sam z wilkami (niedźwiedź jak sądziliśmy nie jest problemem, bo śpi). Zejście było strome, fragmenty ścieżek rozbiegały się i schodziły, w lesie zgubiliśmy je wszystkie i głupio poszliśmy w stronę potoku przez suche zarośla, kiedyś pewnie łąkowe kwiaty. Sięgały nam ponad głowy, czepiały się nas kolcami, obsypywały nasionami, owijały nadgniłymi łodygami i smarowały rozmokłymi liśćmi. Miałam wrażenie, że zwariuję jeśli natychmiast się nie otrząsnę. Te wszystkie owady, pająki… Obrzydzenie dodało mi sił, pędziłam i chyba z kwadrans czekałam aż się wynurzy Jose. Za chwilkę znów zanurkowaliśmy w gąszczu. Teraz to był młody las, na grzędzie, która (o dziwo) musiała być kiedyś cmentarzem. Groby z różnych wieków wyglądały na porzucone. Pod nimi równie porzucona wieś, kiedyś duża, kilkaset metrów dalej stał namiot- plandeka nakrywająca jakąś konstrukcję wyrastała z kolejnej ruiny. Nikogo nie było, tylko zboczem już daleko od nas odjeżdżał człowiek na koniu. Pomyślałam, że przegapiliśmy pasterza z Blo, ale to musiał być jakiś jego gość. Pasterz pojawił się za chwilkę. W towarzystwie myśliwskiego psa prowadził zbłąkaną owieczkę. Na nasz widok bardzo się zdziwił. Nie chciał rozmawiać, odpowiadał w jakimś dziwnym języku, lub dialekcie, raczej nie gruzińskim. Był młody, zezowaty. Przeszkadzaliśmy mu.

Podchodząc na kolejne zbocze widzieliśmy stogi siana- znak, że naprawdę ktoś tu zimuje. Wieczorem minęliśmy zapomnianą wieś, zarośla pokrzyw, za nimi samotny szałas, idealną kopię konstrukcji, którą podziwialiśmy wcześniej, tu pokrytą błękitną plandeką. Lekko mżyło, ale nie chcieliśmy tam zostać. To był świat odludka z Blo. Jego porozkładane rzeczy, nacinki na brzózkach z których pobierał korę do rozpałki, pułapka na wodę w źródle. Widzieliśmy stamtąd jego dom. Z komina dymiło. Niesamowite mieć dla siebie taką dolinę. Piękną, chociaż pewnie też bardzo trudną do życia. Do nocy weszliśmy na jej graniczny grzbiet skąd było już widać drogę do Roshka. To znaczy byłoby widać gdyby nie deszcz i mgła. Ogłupiły nas tak doszczętnie, że przez godzinę szukaliśmy pokazanego w nawigacji źródła… bezskutecznie chociaż wypływało z kociołka, w którym nocowaliśmy. Ale to zobaczyliśmy dopiero z daleka. Namiot stał w kaukaskich chaszczach. Na ostach, przegorzanach szczawiu kędzierzawym, w gęstwinie zielnej zgnilizny, która chociaż ubita, udeptana przez całą noc wbijała nam się w plecy i drażniła.

Share

Gruzja jesienią cz14

Awaryjne zejście pokrzyżowało nasze plany. Czuliśmy się trochę rozczarowani, pogoda była mizerna, ale nie niebezpieczna. Temperatura dodatnia, nie spadł śnieg. Pewnie można było biwakować na grani… Teraz nie chciało nam się na nią wracać. Zeszliśmy owczą ścieżką w bajecznie kolorową dolinę. Czerwień, róż, nawet fiolet- z bliska okazało się, że to zarośla azalii pontyjskich i kępy jarzębin. Tu na dużych wysokościach, na hali, przebarwionych bardziej jaskrawo niż u nas. Były też pojedyncze brzózki- złote i klony- jadowicie cytrynowe. Na przeciwległym zboczu rudy bukowy las, a pod nim stado, które widzieliśmy z góry. W dolinie pasterskie szałasy. Część owiec była wysoko, minęliśmy je, część nad rzeką. zwolniliśmy bojąc się psów, ale pasterz nas zauważył i podszedł. -To ostatni sezon, mam dość. Za miesiąc lecę do Rzymu, kupiłem już bilet. Jadę do żony. Nie widzieliśmy się od kilku lat. Będę turystą. Podobno Rzym piękny? -Tu też pięknie-powiedziałam. Takie bajkowe kolory. -Wilki, niedźwiedzie, straciłem 70 owiec. Blisko granicy. Każdy tu może przejść jak chce nikt nie pilnuje. Straszni ludzie. Byłem na tej wojnie. Rosyjskiego żołnierza na pal nabili. Na dłoni pasterza zaraz nad mankietem koszuli mignął tatuaż z numerem. Jak u Niko.-Do Groznego stąd tylko 50 kilometrów. Dobrze, że zeszliście. To niebezpieczne miejsce. Idźcie do Roshka, najlepiej drogą. Chcieliście nad jezioro Tanie? Przytaknęłam. -Za późno. Ludzie już zeszli, posterunek pograniczników daleko. Idzie śnieg.

Kilometr niżej na klonie wisiała tabliczka- Tanie. Nie pasowała do naszej mapy. Skręciliśmy kilkaset metrów dalej, tak jak pokazywała nawigacja. Drogą na zbocze. W chaszcze. Poczułam dym. Zwolniliśmy spodziewając się psów. Z zarośli pokrzyw wystawał domek-cały obity aluminiową blachą, czy może to arkusze sztywnej folii?. Błyszczał. Nie zdążyłam go dobrze sfotografować kiedy zszedł do nas rosły facet. Zagrodził drogę. Przyszły za nim dwa duże psy. -To nie tu- uprzedził nasze pytanie. Tu nie ma przejścia, wszystko zarosło. – Jak to? wyciągnęłam mapę. Zignorował. -Nie ma, nie da się przejść.-To my tylko przejdziemy trawersem- próbowałam, bo było mi żal schodzić. -Nie da się, trawa po pas, chaszcze. Nie ma przejścia.- Wracamy- szturchnął mnie Jose. -To przemytnik. Czułaś perfumy? Widziałaś jak ma wypielęgnowane paznokcie? Nie ma pola, nie widać owiec czy krów. I ten ton, pewnie emerytowany wojskowy. Nie byłam pewna, ale nie miałam więcej pomysłów. Zeszliśmy. Przeszliśmy kilka kilometrów drogą. Przez dwie wsie. Malutkie, częściowo opuszczone. Tylko letnie. W drugiej spytaliśmy o drogę staruszka. Pokazał w dół. Nad rzeką stał ostatni domek. Minęliśmy go. Poszliśmy w górę do kolejnej chatki, widocznej z daleka, drewnianej nowej. Z bliska – bardzo malutkiej. Mężczyzna, który tam mieszkał, bardzo stary pokazał coś (nie zrozumieliśmy), pokrzyczał- jakby ostrzegając i zrezygnowany, że nie rozumiemy odszedł. Nie wiem nawet czy to był gruziński. Brzmiał inaczej. Ominęliśmy płot i przeszliśmy ze dwa kilometry lasem. Za nim polana, ruiny domów. Ścieżka znikła. Urwisko, w dole spieniona rzeka. Nerwowa analiza map- może nie tu? Może lepiej przez przełęcz za chatką? Zaczęło padać. Została godzina do zmroku. Zawróciliśmy. Próbowaliśmy rozbić namiot za zagrodą staruszka, ale niewiele tam było płaskiego. Znaleźliśmy tylko kościółek- jvari. Gdybym nie czytała tyle razy, że nie wolno do niego podejść kobiecie, może byśmy tam zostali na noc. W przybudówce była odrobina miejsca, kawał betonu pośród kadzi z bimbrem. Czy to dlatego trzyma się z daleka kobiety? Ich obecność podobno chwieje równowagą świata. Zakłóca odwieczny porządek. Ciekawa byłam czy wiedzą ile tych kadzi.

Nie było czasu żeby się zastanawiać. Ciemne chmury, ścieżki z miękkiego błota, zimny deszcz. Biegaliśmy po stoku bezsilnie, i nie znaleźlismy miejsca pod namiot. Z przeciwległego zbocza, sprzed samotnego domku zamachała do nas jakaś kobieta. Poszliśmy tam. Pokazała żeby się schronić przed deszczem. Weszliśmy. Poczekaliśmy na jej córkę, czy wnuczkę. Spytaliśmy czy możemy zostać na noc. Próbowaliśmy zainteresować panie naszą kolacją, ale młodsza tylko spróbowała z grzeczności. Było nam głupio, więc rano zostawiliśmy pieniądze, jak za pensjonat. Sherena broniła się, ale Jose bywa bardzo uparty. -To dla dzieci, na nowy rok szkolny. Wyszliśmy obdarowani serem i wspaniałymi twardymi jabłkami. Sherena była żoną pogranicznika. Mówiła, że żołnierze zmieniają się na posterunkach co miesiąc. Latem jadą tam samochodami, zimą zostaje tylko helikopter. Krowami zajmuje się ona i dwóch braci. Każde z nich przyjeżdża tu na tydzień, pięć dni. Potem wraca do siebie do Tianeti. Babcia zostaje przez cały sezon, doi krowy. W listopadzie zwierzęta pójdą pieszo w dół przez 6 dni. We wsi zostanie tylko jeden człowiek- staruszek w drewnianej chatce przy jvari. Rodzina zostawi mu zapasy jedzenia i drewna. Najbliższy sąsiad będzie zimował w Blo. Tam to jest dopiero strasznie!- powie Sherena, wilki i niedźwiedź. U nas bezpiecznie, spokojnie. Tylko nie da się tu dostać jak jest śnieg. Zostanie internet.

Share
Translate »