Bohusleden cz8 Vassbotten

Zbliżałam się do norweskiej granicy. Kiedyś, przed pandemią można było iść dalej na północ, aż do Oslo. Bohusleden płynnie przechodziło w Kustigen, zmieniał się tylko kolor znaków. Na niebieski. Teraz to oczywiście nie było możliwe. Szłam do Stromstad, gdzie kończył się szlak i chociaż wcześniej myślałam, że Bohusleden okaże się nudne (bo sam las), teraz było mi tego lasu żal. Bliżej wybrzeża nie będzie już tak soczystych gąszczy, zielonego światła rozproszonego wśród świerkowych pni. Dywanów z mchu. Gryzło mnie, że za szybko to przeszłam, że coś co wydawało się oczywiste (bo wszędzie było), tak naprawdę jest jednak wyjątkowe. Krajobraz zmienił się już chwilę wcześniej. Las był niższy, świetlisty, sosnowo brzozowy. Coraz rzadziej trafiałam na borówki. Prawdziwki też nie rosły już łanami tylko trafiały się co jakiś czas. Widoki nadal były piękne. Liściaste drzewa zaczęły już zmieniać kolor. Brzózki żółkły, osiki rudziały. Jagody były ciemno czerwone.

Szłam brzegiem ogromnego jeziora, skalistym lasem, porębami z których ciągnął się daleki widok. Teren był tu bardzo poszarpany. Skały, urwiska, bagna i dalej wzdłuż granicy ciąg jeziorek, nad którymi planowałam biwakować, ale zupełnie nie było gdzie. Skała lub bagno. Wąski wilgotny tunel, kolejne jeziorko otoczone podmokłymi trawkami, kolejne granity, znów gąszcz. Szlak oznakowany, ale mało popularny, pozarastany. Górski, ładny, tylko słońce coraz niżej, a do Vassbotten jeszcze strasznie daleko. Ucieszyłam się widząc polanę, okazała się porębą. Jak zawsze wyjeżdżała z niej droga, więc poszłam szybciej. Bardzo szybko. Ze zdziwieniem zobaczyłam wieś. Tu też nie było jak biwakować… więc dalej aż do skrętu nad wodospad gdzie na mapie zaznaczono stół piknikowy. Słóńce już zaszło kiedy tam dobiegłam. I dopiero na miejscu zauważyłam, że ławeczki i owszem, ale w Norwegii. Z góry wyglądały jak z drona… Na mostku ponad wodospadem stykały się dwie kolorowe flagi. Granica. Hmm… Przeszłam z rozpędu. Już miałam schodzić kiedy pomyślałam, że to nielegalne. I co jak by mnie ktoś złapał? Wróciłam i rozbiłam namiot w strasznym gąszczu.

Rano pogoda się popsuła, mżyło. Wodospadu nie obejrzałam, chociaż chyba nikt by mnie tam nie zauważył, i prawdopodobnie nikt by nie gonił. Urwisko miało kilkadziesiąt metrów wysokości, ale rzeczka mała, więc z progu opadała tylko cieniutka struga. Myślałam, że ją zobaczę z daleka, z szosy, ale wszystko zasłaniały drzewa.

Do Vassbotten musiałam iść drogą . Sklep, o którym od kogoś słyszałam zamknięto już kilka lat temu, razem ze stacją benzynową. Wisiała tam tylko tabliczka „na sprzedaż”. Już z daleka widziałam kemping. Był ogromny. W pierwszej chwili miałam zamiar go minąć, ale skręciłam i dobrze. W sklepiku sprzedawano czekoladki (i makaron), prysznic kosztował tylko 5 koron, schnąc naładowałam baterie.

Wracając do szlaku nazbierałam pysznych jabłek opadłych z przydrożnej jabłonki. Spotkałam też dwóch Duńczyków, których wpisy widywałam w wiatkach. Nocowali na kempingu.

Puściłam ich przodem, kiedy się znów spotkaliśmy po jakiś 10 kilometrach. Zboczyłam obejrzeć ruiny domków, w których kiedyś mieszkali szwedzcy Cyganie, potem chociaż nadal było wcześnie skręciłam za znakami do wiatki. Okazała się dużą kolibą, ale kawałek dalej znalazłam świetne biwakowe miejsce. Ktoś zostawił legowisko z gałązek i paproci. Sama nigdy bym takiego nie zrobiła, szkoda roślin, ale zabawnie było się na nim rozłożyć. Był też ślad po ognisku. Jakiś gamoń próbował spalić liofila (zabrałam). Mając czas, poszłam na spacer na przeciwległy brzeg zatoki. Po drodze widziałam wielkiego prawdziwka, nie chciało mi się go brać, ale teraz po niego wróciłam. Ważył chyba z półtora kilograma, może dwa. Część nadgryzły robaki, ale tego co zostało i tak było aż nadto dla jednej osoby. Na plaży odbił się ciąg dużych psich lap i znów przypomniały mi się wilki.

Siedziałam długo, rozpaliłam nawet małe ognisko. Nie było zimno, nie było komarów, ale były meszki. Nie zauważyłam ich niestety od razu. Dopiero kiedy pogryzły mi stopy. Nocą las ucichł i słyszałam wiatraki. Dźwięk regularny i nienaturalny niósł się po wodzie, i chociaż nie mam nic przeciwko wiatrakom, drażnił mnie i nie mogłam spać.

Share

Bohusleden cz7

Trochę było mi żal odchodzić, ale poranek śliczny, a ilość jedzenia jednak ograniczona. Szlak dzikszy niż na południowym odcinku i na fragmentach słabiej oznakowany. Nie było ludzkich śladów, trafiłam tylko na świeży trop łosia. Ślizgał się w błocku tak jak i ja. Las niższy, zwykle sosnowy, gleba często wywiana do gołej skały. Świerkowy gąszcz tylko w dolinkach, nad rzekami, w szczelinach w szkierach. Sporo szybkich rzeczek. Pięknie. Przed południem dotarłam do szosy i przypomniało mi się, że powerbank naładowany tylko do połowy, a bateria w telefonie już słaba. Przy zabudowaniach kręciło się kilka osób więc zapytałam. Ekipa remontowa, mieli akumulator, więc posiedziałam z pół godziny pod drzewkiem. Panowie malowali drewniane elewacje, domu, stodoły i szopy. W skupieniu, z precyzją. Farba troszkę pachniała, ale pomimo tego ich praca wyglądała sielsko. Nie chciałam przerywać, więc nie spytałam czy to nadal działająca farma, czy już może tylko dom letniskowy. Na podwórku stało trochę rolniczych narzędzi, ale wydawały się stare. Łąka była skoszona. Cień chłodny, nawet tam troszkę zmarzłam.

Za farmą znikły szlakowe znaki i nie od razu zorientowałam się, że coś nie tak. Szutrowa droga, obsadzona brzózkami prowadziła na most. Był na mapie, musiałam nim przejść. Zadowolona przyglądałam się rozrzuconym na brzegu domkom. Samotnym, otoczonym zielenią, odmalowanym. Wyglądały jak oazy spokoju. Skręciłam wzdłuż jeziora, widziałam nawet jeden znak. W nawigacji znalazłam miejsce gdzie powinnam skręcić w las, ale wszystko gęsto pozarastane. Weszłam kawałek i wróciłam… Hmm. Za kilometr szlak znów powinien przeciąć szutrówkę, pomyślałam, że spróbuję tam. I znów nic. Ani jednego znaku. Tym razem byłam bardziej uparta. Wypatrzyłam stare ślady deptania i kilkadziesiąt metrów dalej pomarańczową plamę zdrapaną z kory niemal do cna. Ktoś zniszczył znaki? Nie byłam pewna, ale ponieważ nie miałam alternatywy szłam dalej. Na szczęście podładowałam telefon, bez nawigacji byłoby tam niewesoło. A miejsce piękne. Mieszany las ze śladami starych zabudowań. Przy jednych zachowały się szczątki informacyjnej tablicy, już nieczytelne. Niszczyciel znaków chyba znudził się po kilku kilometrach, bo dalej znów pojawiły się malunki z farby i mostki na rzeczkach i bagnach. Tylko ścieżka już mocno zarośnięta.

Oznakowany fragment nie był długi za chwilę ze zdziwieniem zauważyłam brązowe plamy. Ktoś zamalował szlakowy pomarańcz, już nie było go widać z daleka, ale z bliska tak. Znów kluczyłam, aż doszłam do gruntowej drogi. Kilka domków, odmalowanych, pustych, bo zima. I nieprzyjemne, odstraszające tablice, po angielsku. Dziwne w Szwecji gdzie jeszcze niedawno na wsi nigdy nie zamykano drzwi na klucz. Pomyślałam, że to dom niszczyciela szlaku, albo może następny…? Z oborą, ze śmietnikiem na podwórku, z rupieciami? To też w Szwecji wyglądało obco. Ścieżka pozastawiana. Stare maszyny, gruz po remoncie. Stalowe beczki. Obeszłam boczkiem.

Pogubiłam się jeszcze raz pod wieczór, w luźnej wsi. Trzeba było skręcić przed zaporą, wróciłam, długo szłam wysokim uskokiem i już myślałam, że nie znajdę miejsca na biwak, kiedy zauważyłam ruinę wiatki. Drewniane bele były zdrowe, w dobrym stanie i trudno mi było zrozumieć dlaczego leżą. Ktoś prowizorycznie połatał zarwany dach, od biedy dałoby się tam wcisnąć na leżąco, ale niżej był placyk ze śladami biwakowania, i chociaż nie bardzo płaski zmieściłam namiot.

Było też dobre zejście do wody. Zachód słońca i rano piękne mgły. Dobrze mi się tam spało, pomimo ostrzeżeń, że wilki. Być może, bo byłam zmęczona. Sporo się nachodziłam szukając szlaku.

Sprawa wyjaśniła się dopiero w południe. Wcześniej znów dużo kluczyłam. Najbardziej w świerkowym młodniaku zlanym poranną rosą, na glinianych stromiznach porytych przez leśne maszyny. Pogoda psuła się, czasem padał drobniutki deszcz, ale widoki pomimo tego były piękne. Widziałam wspaniałe bobrowe żeremia, tama miała z półtora metra wysokości. Trafiłam na opuszczony dom, jak z horroru, drapałam się przez gęste róże, jeżyny, wracałam, szukałam resztek znaków i jeśli ich nie było szłam z telefonem w ręku po linii z nawigacji. Dodałam tak do leśnej drogi i spróchniałej, zaśmieconej wiatki nad jeziorem. Nad wodą dwie dziewczyny gotowały lunch na dziwnie ogromnej maszynce. Przypłynęły kanadyjką i nie miały ochoty rozmawiać. Poczułam się jak natręt, ale ponieważ wiatka była wolna ugotowałam sobie zupę i herbatę. Od dawna nie było czystej wody, a w osłoniętym wnętrzu nie musiałam długo czekać na wrzątek. Kiedy dziewczyny odpłynęły wywiesiłam namiot. Noce były już chłodne i co rano był mokry od rosy. Przy wiatce stała szlakowa tablica. Odcinek, który przeszłam i jeszcze kawałek przede mną były zakreślone.

Share
Translate »