Poranek mokry. Jednak sprawdziła się zła prognoza. Pewnie rozsądniej byłoby siedzieć pod dachem, ale znudziło mi się już po godzinie. Ruszyłam w kierunku kolejnej wiatki, kilka kilometrów na południowy zachód. Żółty szlak nadal był interesujący, wiatka przyjemna, i (przynajmniej w dzień) bez myszy.
Przesiedziałam tam kilka godzin licząc, że deszcz osłabnie. Po drugiej stronie jeziora widziałam przystań schroniska, z łodzią o której usłyszałam po drodze od mijanych starszych ludzi. Podobno można jej użyć i powiosłować. Miałam ochotę, ale pogoda mnie zniechęciła. Nie tylko mnie, po wodzie niosły się głosy, a ludzi nie widziałam, nikt nie zszedł na pomost. Za to do mojej wiatki zajrzała kobieta z trójką dzieci. Chłopcy w różnym wieku. Szwedzi są zwykle bardzo uprzejmi, nie narzucają się. Ci też byli gotowi się wycofać, ale powiedziałam, że już wychodzę. Nie chciałam im burzyć niedzieli, nanieśli drewna i kiełbasek. Przeniosłam się do kolejnej wiatki, ale nie podobała mi się więc poszłam z powrotem na Bohusleden. Pomimo deszczu wszędzie było bardzo ładnie. Tylko coraz bardziej mokro. Nad jeziorem Trastickeln mocno wiało. Byłam już przemoczona do bielizny kiedy zobaczyłam wiatkę, Podbiegłam, a w środku, dziewczyna, którą widziałam wczoraj. Młoda Niemka- Kati.
Było mi głupio, ale spytałam czy znajdzie się miejsce. Wiatka była ogromna, pomimo wszystko czułam się intruzem. Chyba niepotrzebnie, bo spędziłyśmy miły wieczór gadając. Dziewczyna była na szlaku sama pierwszy raz. Miała 19 lat i do nocy nauczyłam ją kilku praktycznych rzeczy. Była sobą rozczarowana, liczyła, że przejdzie po 30 kilometrów co dzień. Trenowała, była w dobrej formie i miała bardzo lekki sprzęt. Pomimo tego udawało jej się tylko 20. Tak jak i mi.
Namówiłam ją żeby rozbiła namiot w wiatce, nie na zewnątrz. Było naprawdę mokro, a bez namiotu zmęczyły by ją myszy. Jej leciutki MSR był jednak zbyt wysoki i ostatecznie wcisnęłyśmy tylko moskitierę. Osłoniłam ją moim tropikiem, a sama wcisnęłam się głębiej. Miałyśmy tam całkiem wygodnie.
Wyszłam wcześniej, spotkałyśmy się potem jeszcze raz w porze drugiego śniadania. W kolejnej wiatce. Wychodziłam już, kiedy nadeszła. To był jej ostatni dzień, celebrowała go. Pogoda była piękna, las różnorodny, dużo jezior. Po południu wyszłam na pola, w rozlewiska, minęłam rezerwat przyrody. Z opisu wynikało, że chroni się tam poziomki i konwalie. Niby nic, pospolite rośliny, które kiedyś rosły dosłownie wszędzie, ale to było kiedyś… Tu najprawdopodobniej zostaną dłużej niż u nas.
Kolejny teren chroniony otaczał rzekę Munkedalsalven. Głęboki skalisty kanion, gdzie żyją bobry i ryś. Była tam wiatka, Kati planowała, że w niej przenocuje, ale chociaż trochę tam posiedziałam już się nie spotkałyśmy. Prawdopodobnie znów nie była sama, bo dalej minęłam dwóch chłopaków, też Niemców. Ruszyli z Munkedal żeby przejść do Kungalv.
Ja natomiast zbyt mocno się rozpędziłam. Dalej w zasadzie nie ma miejsc biwakowych. Mijałam laski i rozlewiska (ale nie płaskie i bez pitnej wody), zabłądziłam w rozwlekłej wsi. Na przedmieściach Munkedal, które szlak mija szerokim łukiem, trafiłam na świetne słodkie jabłka (nieco robaczywe), wystawione przy drodze w wielkiej misie, być może jako dekoracja. W zasadzie przy każdym podwórku był drewniany podest gdzie kiedyś stawiało się kanki z mlekiem. Teraz zwykle były tam kwiaty, i często pordzewiałe już kanki. Raz widziałam książkę gości dla wędrowców.
Za miasteczkiem szłam polną drogą wzdłuż rzeki aż do tamy. Po drugiej stronie mostu trafiłam na ruiny młyna, który jak wyczytałam mielił granity na piach. Była tam tablica z opisem. Ciekawym więc przeczytałam, chociaż zapadał już zmrok. Mieszkańcy okolicznych wsi pracowali w młynie przez całe życie. Zaczynali w wieku 12 lat. I dziewczynki i chłopcy. Podobno powodziło im się nie najgorzej, bo po pracy (dwunastogodzinnej) uprawiali poletka ziemniaków, przydzielone im przez pracodawcę. Nigdy nie opuszczali okolicy.
To było dość uczęszczane miejsce, labirynt ścieżek. Zgubiłam się. Wlazłam w jakiś upiorny gąszcz nad rzeką. Uciekłam bez szlaku po stromym zboczu. Śliskiej glinie, po jeżynach. Wprost na szutrową drogę. Miejsce na biwak znalazłam dopiero nad rzeką, rozlaną jak duże jezioro. Było już prawie ciemno, wcześniej przedarłam się przez pastwisko ze stadem krów i wszystkim co po sobie zostawiły, przez kilka płotów. Widząc płaską ściółkę pod bukiem radośnie rozbiłam namiot i dopiero rano zboczyłam, że śpię w środku bobrowej sałatki. Drzewo musiało być ścięte dosłownie przed chwilą, gałęzie tylko lekko obgryzione nawet nie zwiędły. Być może właśnie nakryto do stołu, a ja głupio zepsułam kolację…