Bohusleden cz4 Munkedal

Poranek mokry. Jednak sprawdziła się zła prognoza. Pewnie rozsądniej byłoby siedzieć pod dachem, ale znudziło mi się już po godzinie. Ruszyłam w kierunku kolejnej wiatki, kilka kilometrów na południowy zachód. Żółty szlak nadal był interesujący, wiatka przyjemna, i (przynajmniej w dzień) bez myszy.

Przesiedziałam tam kilka godzin licząc, że deszcz osłabnie. Po drugiej stronie jeziora widziałam przystań schroniska, z łodzią o której usłyszałam po drodze od mijanych starszych ludzi. Podobno można jej użyć i powiosłować. Miałam ochotę, ale pogoda mnie zniechęciła. Nie tylko mnie, po wodzie niosły się głosy, a ludzi nie widziałam, nikt nie zszedł na pomost. Za to do mojej wiatki zajrzała kobieta z trójką dzieci. Chłopcy w różnym wieku. Szwedzi są zwykle bardzo uprzejmi, nie narzucają się. Ci też byli gotowi się wycofać, ale powiedziałam, że już wychodzę. Nie chciałam im burzyć niedzieli, nanieśli drewna i kiełbasek. Przeniosłam się do kolejnej wiatki, ale nie podobała mi się więc poszłam z powrotem na Bohusleden. Pomimo deszczu wszędzie było bardzo ładnie. Tylko coraz bardziej mokro. Nad jeziorem Trastickeln mocno wiało. Byłam już przemoczona do bielizny kiedy zobaczyłam wiatkę, Podbiegłam, a w środku, dziewczyna, którą widziałam wczoraj. Młoda Niemka- Kati.

Było mi głupio, ale spytałam czy znajdzie się miejsce. Wiatka była ogromna, pomimo wszystko czułam się intruzem. Chyba niepotrzebnie, bo spędziłyśmy miły wieczór gadając. Dziewczyna była na szlaku sama pierwszy raz. Miała 19 lat i do nocy nauczyłam ją kilku praktycznych rzeczy. Była sobą rozczarowana, liczyła, że przejdzie po 30 kilometrów co dzień. Trenowała, była w dobrej formie i miała bardzo lekki sprzęt. Pomimo tego udawało jej się tylko 20. Tak jak i mi.

Namówiłam ją żeby rozbiła namiot w wiatce, nie na zewnątrz. Było naprawdę mokro, a bez namiotu zmęczyły by ją myszy. Jej leciutki MSR był jednak zbyt wysoki i ostatecznie wcisnęłyśmy tylko moskitierę. Osłoniłam ją moim tropikiem, a sama wcisnęłam się głębiej. Miałyśmy tam całkiem wygodnie.

Wyszłam wcześniej, spotkałyśmy się potem jeszcze raz w porze drugiego śniadania. W kolejnej wiatce. Wychodziłam już, kiedy nadeszła. To był jej ostatni dzień, celebrowała go. Pogoda była piękna, las różnorodny, dużo jezior. Po południu wyszłam na pola, w rozlewiska, minęłam rezerwat przyrody. Z opisu wynikało, że chroni się tam poziomki i konwalie. Niby nic, pospolite rośliny, które kiedyś rosły dosłownie wszędzie, ale to było kiedyś… Tu najprawdopodobniej zostaną dłużej niż u nas.

Kolejny teren chroniony otaczał rzekę Munkedalsalven. Głęboki skalisty kanion, gdzie żyją bobry i ryś. Była tam wiatka, Kati planowała, że w niej przenocuje, ale chociaż trochę tam posiedziałam już się nie spotkałyśmy. Prawdopodobnie znów nie była sama, bo dalej minęłam dwóch chłopaków, też Niemców. Ruszyli z Munkedal żeby przejść do Kungalv.

Ja natomiast zbyt mocno się rozpędziłam. Dalej w zasadzie nie ma miejsc biwakowych. Mijałam laski i rozlewiska (ale nie płaskie i bez pitnej wody), zabłądziłam w rozwlekłej wsi. Na przedmieściach Munkedal, które szlak mija szerokim łukiem, trafiłam na świetne słodkie jabłka (nieco robaczywe), wystawione przy drodze w wielkiej misie, być może jako dekoracja. W zasadzie przy każdym podwórku był drewniany podest gdzie kiedyś stawiało się kanki z mlekiem. Teraz zwykle były tam kwiaty, i często pordzewiałe już kanki. Raz widziałam książkę gości dla wędrowców.

Za miasteczkiem szłam polną drogą wzdłuż rzeki aż do tamy. Po drugiej stronie mostu trafiłam na ruiny młyna, który jak wyczytałam mielił granity na piach. Była tam tablica z opisem. Ciekawym więc przeczytałam, chociaż zapadał już zmrok. Mieszkańcy okolicznych wsi pracowali w młynie przez całe życie. Zaczynali w wieku 12 lat. I dziewczynki i chłopcy. Podobno powodziło im się nie najgorzej, bo po pracy (dwunastogodzinnej) uprawiali poletka ziemniaków, przydzielone im przez pracodawcę. Nigdy nie opuszczali okolicy.

To było dość uczęszczane miejsce, labirynt ścieżek. Zgubiłam się. Wlazłam w jakiś upiorny gąszcz nad rzeką. Uciekłam bez szlaku po stromym zboczu. Śliskiej glinie, po jeżynach. Wprost na szutrową drogę. Miejsce na biwak znalazłam dopiero nad rzeką, rozlaną jak duże jezioro. Było już prawie ciemno, wcześniej przedarłam się przez pastwisko ze stadem krów i wszystkim co po sobie zostawiły, przez kilka płotów. Widząc płaską ściółkę pod bukiem radośnie rozbiłam namiot i dopiero rano zboczyłam, że śpię w środku bobrowej sałatki. Drzewo musiało być ścięte dosłownie przed chwilą, gałęzie tylko lekko obgryzione nawet nie zwiędły. Być może właśnie nakryto do stołu, a ja głupio zepsułam kolację…

Share

Bohusleden cz3 (Uddevalla)

Całe życie chodziłam po górach, i tam umiem stworzyć w sobie głęboką radość. To mieszanina zachwytu światem, adrenaliny i zmęczenia. Płaskie, było dla mnie wyzwaniem. Pierwszy raz poszłam po niegórskim szlaku w 2016 roku. To była Islandia. Szłam z południowego wybrzeża na północne i dopiero po minięciu lodowców, w terenie pozbawionym interesujących widoków czy absorbujących szczegółów odkryłam, że radość z wędrówki można też osiągnąć prędkością. Regularnym, powtarzalnym ruchem. Wtedy dołączył do tego polarny dzień, zimno, przemoczone ubrania, brak jedzenia i czystej wody. Pamiętam euforię trwającą przez kilka dni. Nie pamiętam szczegółów tej trasy, nie zarejestrowałam nawet jednej rzeki. Nie pamiętam brodu, a jest na mapie i musiałam go jakoś przejść. Powtórzyłam to na Islandii w maju 2017 roku idąc do Askji.

Teraz wiedziałam już, że nie osiągnę tego uczucia w lesie. Był dla mnie zbyt absorbujący, daleko mu do kojącej monotonii islandzkich wyżyn. Poza tym dzień był za krótki żeby długo iść, ale noce długie, więc myślałam. Zdecydowałam, że nowa sytuacja wymaga innego podejścia. Radość daje mi też twórczy proces. I chociaż nie miałam natchnienia, nie czułam potrzeby tworzenia, spróbowałam. Ostatecznie powstała seria zdjęć– rejestracja procesu wtapiania się w las. Fotografowanie wymusiło uważność, tempo spadło do 20 kilometrów na dobę (do połowy prędkości wywołującej euforię), a byłam zadowolona

Ale to dygresja. Chciałam Wam pokazać jak się uczyłam chodzić po lesie.

Tymczasem miałam kłopot. Zapowiadano ulewny deszcz, 29 mm na dobę i bardzo chciałam tym razem nocować w wiatce.

Szlak biegł na tym odcinku bliżej cywilizacji, mijałam senne farmy i wsie. Pasły się konie poubierane czasem w zabawne stroje. Pogoda zmętniała kiedy mijałam wiatkę przy terenach sportowych w Grevesten. To o dziwo dobre biwakowe miejsce chociaż we wsi. Jest tam toaleta i woda, i przechodząc widziałam parę rowerzystów, już prawie gotowych do wyjścia. Było tam rozwidlenie szlaków, i być może warto było wybrać ten biegnący do Uddevalla, ale wpadłam na ten pomysł zbyt późno. Skręciłam do miasta dalej, mijając szosę. Wcześniej przeszłam pod autostradą. W środku poręby ktoś wyrzeźbił z pnia krzesełko. Na drodze spał znudzony padalec. Mżyło.

Szosa niezbyt uczęszczana. Zatrzymał się pierwszy samochód. Mężczyzna, który bardzo się śpieszył wysadził mnie przy stacji benzynowej. Było tam drogo, więc pognałam jeszcze 2 km do centrum. Wracając wstąpiłam na stację na kawę i doładowałam baterię. Deszcz zbliżał się nieubłaganie, ale tym razem nikt mnie nie podwiózł. Próbowała kierowczyni miejskiego autobusu, ale nie jechała w tę sama stronę, więc wróciłam z nią i wysiadłam tam gdzie wsiadłam… Miała rację i z miejsca gdzie zawróciła było najbliżej do szlaku, ale ominęłabym wtedy kawałek, a z nim upatrzoną wiatkę. Więc 6km szosą. Wiatka stała nad pięknym jeziorem, troszkę w bok od szlaku. Naniosłam tam mnóstwo jedzenia, nazbierałam na zapas borówek i pomyślałam, że przeczekam deszcz.

W nocy słyszałam mysz, ale wystarczało stuknąć kilka razy, żeby uciekła.

Ranek był wilgotny, ale nie lało wcale tak jak w prognozie, więc wyszłam. Kałużami przez ociekający las. Szlak mijał Uddevallę łukiem i bardzo długo prawie przez cały dzień słyszałam strzały. Nie wiem czy były tam jakieś zawody? Odgłosy ucichły dopiero po południu. I odezwały się znów przed rezerwatem Herrestadsfjallet. Już myślałam, że grzmią pobliskie tereny wojskowe, ale to starszy mężczyzna bawił się z psem strzelając przy tym z rakietnicy…

Wcześniej padało i chociaż przeczekałam najgorsze pod balkonem zamkniętej już restauracji (na plaży przy jeziorku Bjursjon, ładne miejsce z kąpieliskiem i toaletą), przemokłam. Siedząc widziałam dziewczynę wędrującą w deszczu, teraz ponownie spotkałam ją na ślicznej farmie Alsjan. Została tam, a ja spróbowałam szczęścia. Kilka kilometrów dalej była lapońska kata, postawiona tu (pewnie dla zabawy) jako schron. Prognoza nadal zapowiadała deszcz, byłoby to wspaniałe miejsce. Niestety sobota… Kiedy uchyliłam drzwi trafiłam na pięciu facetów. Napalili i wewnątrz było strasznie gorąco. -Nie ma miejsca- przywitali mnie- No widzę-powiedziałam, bo co było zrobić. Zmieściło by się tam z 10 osób, ale wcale nie chciałam się wciskać. Zaraza, zaduch.

Herrestadsfjallet to miejsce pełne schronów i szlaków. Są tam też prawdziwe schroniska, ale zamknięte. Do zmroku dobiegłam do najbliższej wiatki. To nie było daleko, mniej niż 5 kilometrów. Szlak żółto oznakowany, bardziej dziki niż Bohusleden, raz go zgubiłam. Wiatka stara i pusta, widoki piękne.

Za to myszy rozwydrzone jak diabli. Całą noc mi chodziły po głowie!

Share
Translate »